Ustawa 2.0 ("reforma" szkolnictwa wyższego) wzbudza kontrowersje. Między innym dlatego, że zanegowanie dotychczasowego dorobku wielopokoleniowych zespołów reformą nie jest.
Do wicepremiera Jarosława Gowina, bardzo aktywnego w promowaniu ustawy (i dumnego z jej "eksperckiej" genezy), od dawna słano - wyrażające sprzeciw, ale p.w. wątpliwości - petycje, apele, listy otwarte zarówno z dużych ośrodków, jak i tych lokalnych, zarówno z zakresu nauk ścisłych, jak też humanistycznych itd. Były też - i nadal trwają - spektakularne akcje nauczycieli i studentów, dowodzące, że wspólnota akademicka uważnie śledzi procedowanie "reformy". Wszystko łatwo w sieci znaleźć, łącznie ze śladami wybiórczych reakcji (inną wszak wagę ma dla wicepremiera list "komitetu kryzysowego", a inną apel prof. Andrzeja Nowaka).
Od ponad roku w szkolnictwie wyższym przeprowadzane są przekształcenia cząstkowe (np. ilość pracownika naukowo-dydaktycznego na studenta): chodzi o ranking, ale oczywiście i o dotacje. Władze, najbardziej dziekańskie, w pocie czoła próbują nadążyć za kolejną "reformą", w której, co naturalne, i luk, i niedociągnięć, i absurdów pełno. Na bieżąco sondują "stan posiadania" i prognozują skutki, na cito proszą o kolejne dane, wczytują się w niuanse. A śruba centralizacji się coraz bardziej zaciska.
Jako nauczyciele akademiccy jesteśmy pod kolejnym butem: ustawa 2.0 to nowe kryteria parametryzacyjne, nowe zasady awansowania, nowa "wycena" naszej jakości (wymuszono np. aktywność we wskazanej przez ministerstwo bazie, jedynie dopuszczalnej jako gwarancja naszej naukowej jakości [https://orcid.org]; nie dowiedzieliśmy się, jakie kryteria zadecydowały o wyborze tej akurat bazy i w czym jest ona lepsza od np. academia.edu). Wreszcie - nowe moduły dydaktyczne dla studentów. No właśnie - póki co, na temat ostatni nic nie wiemy.
Aktualnie rektorzy są na etapie opracowywania statutów; wzbudzające emocje dostosowanie statutów wyższych uczelni do nowych regulacji ustawowych ostatecznie zadecyduje o "być albo nie być" ośrodków naukowo-dydaktycznych, dydaktycznych czy naukowych (finansowanie, możliwość nadawania stopni i tytułów oraz powołania szkół doktoranckich itd.). Statuty zadecydują i o czymś jeszcze: o naszym, pracowników, losie (nowe umowy, nowe powierzenia).
Zastrzeżenia czy obawy wobec ustawy 2.0 dotyczą tak wielu kwestii (od pozycji rektora, wprowadzenia nowego ciała w postaci rady, poprzez zasady procedowania tytułów i stopni, dopuszczenie awansu "bez dorobku naukowego", po listę dyscyplin, listę wydawnictw, status pracowników "od nauki" i "od dydaktyki", wynagrodzenia itd.), że chcąc kontynuować dyskusję na S24 proponuję ograniczyć ją do 1 ważnej kwestii.
Chodzi mi o miejsce filologii uniwersyteckiej, kształcącej wszak nie tylko "pięknoduchów' i "darmozjadów" (darujmy sobie płytkie epitety), ale i - w dużej mierze - kształcącej nauczycieli z poziomu podstawowego i średniego. A zatem chodzi mi o to, że "reforma" 2.0 będzie miała przełożenie na to, jak ukształtowany, w co wyposażony nauczyciel do naszych dzieci pójdzie (sprawę "reformy" min. Anny Zalewskiej muszę tu pominąć, podobnie jak komponent "ekspercki" ustawy).
Przybliżę rzecz.
Ustawa Gowina niezwykle drastycznie ingeruje w dotychczasową strukturę uniwersytetów p.w. w zakresie organizacji jednostek: wydziałów, instytutów, ośrodków, katedr. Uczelnia (z uwagi na jej zasoby kadrowe, ale i tzw. potrzeby lokalne) decydowała (i ma decydować w 2.0) o wyodrębnieniu wydziałów i ich strukturze. Zmiana zasadnicza w "reformie" polega na tym, że wydziały muszą być według dyscyplin. I już. Dotychczasową różnorodność struktur wewnątrzuniwersyteckich zastąpić ma odgórna urawniłowka.
Znów, żeby uporządkować dyskusję, proponuję przyjrzeć się jednemu z wariantów organizacji wydziału nauk humanistycznych. Przykładowe WNH obecnie skupia instytuty zbieżne dziedziną (nauki humanistyczne), i dopiero w ramach instytutu - poprzez specyfikę katedr - jest podział na literaturoznawstwo, językoznawstwo, nauki o sztuce, historia, metodologia itd. Dzięki takiej organizacji na jednym wydziale jest np. i historia, i filologie, i klasyka, i historia sztuki. W ramach np. filologii następuje polaryzacja wg dyscyplin: Rada Instytutu to poloniści-historycy literatury, poloniści-językoznawcy, poloniści-metodycy. Razem procedujemy, projektujemy, dyplomujemy, nadajemy stopnie itd.
Znów przybliżając - uniwersytecka filologia polska. Kierunek wszak ważny, bo narodowy. Podlegający akredytacji (łatwo sprawdzić, które polonistyki akredytację uzyskują, które są więc warte tego, by rodzic-sponsor brał je pod uwagę).
Akredytowana filologia polska na uniwersytecie obecnie jest (lepiej: może być) instytutem, w ramach którego wszystkie katedry odpowiadają za badania, ale i za dydaktykę (w zakresie literaturoznawstwa, językoznawstwa, metodologii, metodyki, edytorstwa itd.). Struktura instytutu nie jest zabetonowana (katedry mogą powstawać, mogą być zamykane, zmieniają domeny i skład osobowy), podobnie dynamiczny jest (czy powinien być) program studiów (od podstawy, po fakultety czy specjalizacje). Instytut filologii polskiej na uniwersytecie nie jest też izolowaną od innych instytutów (także z innych wydziałów i uczelni) wyspą. Poprzednie zmiany w szkolnictwie wyższym naprawdę nauczyły nas współpracy w ramach uczelnianych, międzyuczelnianych i międzynarodowych projektów.
Przechodzę do sedna:
Środowisko akademickie nie bez podstaw obawia się, że narzucona w ustawie zasada organizacji wydziałów wg dyscyplin spowoduje destrukcję filologii uniwersyteckiej jako kierunku.
Teraz językoznawca, literaturoznawca, dydaktyk, edytor, translator itd. wspólnie, w ramach instytutu, opracowują ofertę dydaktyczną dla studenta, który później będzie np. nauczycielem.
Oglądałam i ja "Dzień świra". Nie idźmy drogą Marka Koterskiego. Bądźmy poważni.
Chodzi przecież o to, by otrzymać belfra maksymalnie "kompletnego" w danej dyscyplinie, wolnego od kompleksów i iluzji, nadążającego za rabanem cyfrowym i ideologicznym.
Jako polonista, nauczyciel naszych dzieci (i dalej: jako uczący dzieci historyk czy anglista) student - bo o niego też powinno w ustawie 2.0 chodzić - dostać powinien ofertę niezaśmieconą, maksymalnie pełną, mimo że permanentnie ograniczaną rozporządzeniami ministerialnymi i rektorskim skąpstwem. Chodzi o to, by belfra-polonistę kształcili nie cwaniacy i cynicy biegli w punktozie, ale specjaliści w polonistycznej dziedzinie, a że ta traktowana powinna być bardzo poważnie, jest standardem, że np. na zajęcia o literaturze powszechnej czy kulturowym kontekście delegujemy kolegów-polonistów z instytutu mających konieczne kompetencje (np. drugi kierunek, doświadczenie stażowe).
Podsumowując.
Zakładamy, że uniwersytecka filologia polska nie przestanie istnieć, ale nie wiemy, jakie będą mieć kompetencje zespoły naukowo-dydaktyczne, budowane przez dziesiątki lat, próbujące ocalić relację mistrz-uczeń, mające często wartość wyjątkowych, cenionych na świecie szkół badawczych.
Rozumiemy, że "ścieżki dyscyplinowe" powinny być wzmocnione, ale organizowanie procesu naukowo-dydaktycznego wg dyscyplin skutkować może destrukcją filologii jako całościowego modułu.
Zbywanie naszych obaw przez wicepremiera zwyczajowym "lęk przed nowością", "zasklepienie" czy "niewiedza" świadczy bądź o braku szacunku dla środowiska, bądź braku rozeznania, jak bardzo jest to środowisko otwarte na zmiany.
Rozumiemy, że i szkolnictwo wyższe powinno podlegać reformom, ale dekonstrukcja, podważenie czy unieważnienie dotychczasowego dorobku wielopokoleniowych zespołów, reformą nie jest.
Jeśli zechcą Państwo skomentować czy uzupełnić notkę, serdecznie zapraszam
nie obrażam, czasem coś za szybko napiszę; albo - emerytką jeszcze nie jestem, więc nie hejtuję:)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo