Finał uwertury: koty mają być dwa*
Gdy jeszcze były nasze dwa, tj. kocur-pólszlachcic wyżynny i salonowa syberyjska dama z podtekstem politycznym, podjęłam kolejną banalną decyzję. Są koty, musi być chałupka.
I szło nie o to tylko, że syna trzeba na łono wywieźć i że balkon się nie sprawdził (dama z 3 piętra spadła, spadochronu nie zrobiła, nos rozbiła), i że coraz bardziej duszno robiło się w betonie. Chodziło przecież i o to - znów syndrom popeerelowski - że kot musi motylka pogonić!
Skracając narrację: smycze kupiłam, obróżki z dzwonkami, dodatkową kuwetę, chałupkę na kurzej stopce rzecz jasna też, nawet samochód zmieniłam, koty i syna spakowałam i na wieś. A tam Szara i Rudas "od sąsiada"; a gdy pochowaliśmy naszego wyżynnego kocura i gdy wieś Rudasa ubiła, tylko Szara; a gdy ciut podrosła, kolejne jej mioty.
Maluchów zawsze były 3 (na fotce bodaj ostatnie), nazywane przez nas od znamion, np. Kretka (szylkretka), Ogonek (bo coś na ogonku), Łapka (bo na łapce coś), Czaruś (jak by inaczej - czarny) itd. Na imiona nie zdążyły nauczyć się reagować.
Więc od pewnego czasu byłam ja, syn (coraz rzadziej), dama syberyjska z podtekstem politycznym, Szara i jej coraz to inne małe. Syn znalazł sposób na gromadę: nie żałować misek, damę syberyjską za kark, Szarą za kark i nosy do siebie. Do domu nie zapraszać. Maluchy traktować z rezerwą. Bez fochów miało być. I było. Po skończonym sezonie odpchlić, odrobaczyć, i znowu, skoro wiosna, na wieś.
Szara rewanżowała się banalnie: ty mi michę i dobre słowo, a ja będę tu nawet 2 miesiące, nawet 5 miesięcy na ciebie czekać, zjawię się, nim klucz włożysz do zamka, a gdy urodzę, to do tej koślawej obórki przeniosę młode, a gdy ciut podrosną, wywołam je spod posadzonych przez ciebie dereni, a potem zawołam je z wypasionego tarasu, co to go kazałaś zrobić remontując "po kawałku" chałupkę. Spod progu twojej kurzej chałupki wołać moje dzieci będę, a gdy na taras się wdrapią i gdy oswoją cię, gdy podrosną na tyle, bym w pole mogła znowu iść, bądź im rodziną zastępczą.
I byłam.
Znów skracam narrację: ważna jest koincydencja zdarzeń. A zdarzyło się tak, że do mnie, syna, Szarej i jej małych (o łazęgach incydentalnych i podrzuconych nie ma co teraz wspominać), dołączyć zamierzyła stodołowa kotka-sierotka. Tak na oko - 1,5 miesiąca, niewypegmintowana (1 oko bursztynowe, 2 zielone), zapchlona i zakatarzona chudzinka, susami sadziła przez podwórko ku chałupce, w ogóle nie biorąc pod uwagę, że teren już zajęty. Uparcie szukała szczeliny między tubylcami, pchała sieroce pysio mimo syków i zjeżonego włosa pysiów zasiedziałych.
Syn się wzruszył, ja struchlałam. Misek miałam w nadmiarze, ale toż to kolejna bieda, a że bieda wyjątkowo skrzywdzona, syn się wzruszył na serio. Wykąpał, otulił, nie tyle kazał wziąć, co wziął. O naszej alergii, a i o kłopotach, jakie prokurujemy naszej salonowej damie z rodowodem, żadne z nas poważnie nie pomyślało.
Bo koty muszą być dwa, prawda?
Weterynarz miał co robić. Stodołowa znajda, chomik-odkurzacz, co to wszystko z miski wciągał, wymagała nie lada troski. A kto widział salonowe damy o dobrym sercu, którym odebrano prawo rozrodu, ten wie, że ludzka i kocia troskliwość nie są od siebie tak odległe.
Szarej już nie ma. Są oczywiście kolejne łazęgi i podrzutki. I te dwa, skazane na siebie i na mnie, kocie nosy w szybie, bez fochów przyjmujące to, co nadchodząca wiosna im przyniesie.
* koniec notek uwerturowych; trzeba mi odsapnąć przed kolejnymi, o ile nastąpią:)
nie obrażam, czasem coś za szybko napiszę; albo - emerytką jeszcze nie jestem, więc nie hejtuję:)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości