Retardacja, czyli coś o przyczynach i skutkach
Retardacja (termin z mojej branży) musi być, postaram się, by była maksymalnie krótka.
Jest dzieciak, to i zwierzątko musi być.
Królik był? Był. I szynszyla, zeberki, koszatniczka i takie inne. Rybki też były. Te zwłaszcza nie zdały egzaminu, bo mimo że całkiem zgrabnie nam akwarium wyszło (tj. koedukacyjnie i multikulti, od glonojada po tzw. welony i żabki), pogadać z zawartością szklanego zbiornika przecież nie mogłam (szklane pudełka tak zawsze mają: do gadania pierwsze, ale żeby posłuchać, to nie), no i pokiziać się nie dało. A sprzątać bez odwzajemnienia troskliwości, tj. gadania i kiziania, za długo mi się nie chciało. Czyli: normalka, przyszedł zatem czas na kota.
Sprawdzałam informacje, hodowle. Bo kot - jaki? Do mieszkania w bloku, alergicznego syna, mnie pracującej, cieszącej się z przedmiotów. Po peerelowskiej szmirze sprzęty, kupione za pieniądze własne, przecież cieszyły i trudno było wydać je na zmarnowanie. Barbarzyńskiego zabiegu usunięcia pazurków nie brałam w ogóle pod uwagę!
Kot miał być piękny, mądry, nieagresywny, nietuzinkowy... I takie tam inne kryteria, z wyraźną nutą egzaltacji i ciągle nieprzepracowanej pogierkowskiej potrzeby posiadania wyjątkowych rzeczy. Sprawdzałam norweskiego, brytyjczyka, rosyjskiego. W przedbiegach odpadł birmański (zbytnia arystokracja), pers (przerasowany). Dachowca miałam na wyciągnięcie ręki, ale ja naprawdę chciałam czegoś innego. Ot, taka człowiecza małość wtedy mnie zdominowała. To, że nie może alergizować było ważne, ale czy wtedy najważniejsze? No, nie wiem...
Syberyjski pojawiał się w sieci jako "rasowa nowość", czy raczej: rasowo podejrzane zwierzątko z podtekstem, jak by inaczej, politycznym. "Rasa" nie całkiem uznana, szmuglowana ze wschodu; coś nawet pisali o "pogorbaczowskim" otwarciu rynku. I ta cudna różnorodność: dopuszczalne są wszystkie umaszczenia! A ja przecież jestem z pokolenia, które swoją rewoltę zrobiło, wyszło spod buta, wyrwało się ze sztancy. Po cichu dodam, że to była dobra rewolta.
Pominę długie przeszukiwanie stron; nic nie dało. Ceny i odległość od mojego miasta nie dla mnie. Ratunek przyszedł od anonimowego internetowicza (jak się potem okazało, kolegi z firmy, z którym, co oczywiste, rychło powołaliśmy "poza obozem"* klub miłośników-praktyków). I oto jest, kocur, w moim mieście, a że trochę "stary" (6 miesięcy), więc może nie zechcą dużo. Szukałam kotki, a tu kocur. Pojechałam, przywiozłam w walizce. Czarny, z miedzianą pozłotą włos, ze 3 godziny spędził za naszymi plecami wtulony w kąt narożnika. Hodowla musiała być paskudna, bo kociak przez długi czas nie umiał nas oswoić. Zgodnie z zasadą: to kot oswaja człowieka.
Piękny, jak żaden inny. Dumny. Wyżynny. Mądry. Szybko ogarnął chałupę i zdecydował: im wyżej, tym dla niego bezpieczniej i tym bardziej panuje.
Po roku, chyba nie dłużej, wyszło znów banalnie: sprzątam, naprawiam, dbam o jadło, a kocur przypiął się do kolan syna. Jemu mruczy na dobranoc, do niego biegnie w podskokach, jemu aportuje. Bo syberyjczyki aportują**. Rozstrzygnęłam znów stereotypowo: ot, taki kocurzy charakterek, a że i transporter już miałam, i odrobiłam badanie rynku, znalezienie kotki poszło szybko. Kryteria były już tylko 2: musiała być kotka syberyjska i musiała być "w kontrze", czyli biała. Zaręczyłam, że nie do hodowli ("na kolanka"), więc nie chcieli dużo. Szlachcianka prawdziwa, bo kocur połowiczny... Certyfikowana. Malutka, bo miot liczny. Ot, 3-miesięczny orzeszek. Musieliśmy pilnować, rozdzielać, zbliżać. Czupurna, jak to kociak. Ciekawska. Nieustępliwa. Jednym słowem kotka-szlachcianka-słodziak, oczywiście w kontrze do kocura-półszlachcica. Gadały w swoim, kocim języku.
Po 4 latach została sama kocica. Chyba i zdjęć, gdy były razem, nie znajdę.
Płakała, gdy wychodziliśmy i pilnowała nas, gdy byliśmy w domu. Kładła się w przedpokoju, by widzieć i syna, i mnie. Niby nic, a było nam żal. I wyniosłego kocura, i uroczej kocicy, która już tylko z nami mogła pogadać, w naszym - nie jej - języku. I nas, że nie zareagowaliśmy na czas. Ot, banał***.
* z historii Medada i Eldada
** nie tylko syberyjczyki, oczywiście
*** salonowcy (vide poprzednie notki) dobrze mi poradzili: ostrożnie z ludzkim gadaniem! Dziękuję:)
nie obrażam, czasem coś za szybko napiszę; albo - emerytką jeszcze nie jestem, więc nie hejtuję:)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości