Wreszcie po.
Zajęcia odbyte, zaliczenia udzielone, egzaminy przeprowadzone, dyplomy obronione.
Wszystko, o ile miało się odbyć w terminie, zdalnie; taka była decyzja uczelni.
W moim przypadku: na własnym sprzęcie, własnym Internecie, przez siebie skonfigurowanych programach. Za własne pieniądze. W prywatnej przestrzeni. W permanentnej gotowości do kontaktu.
Sprzętu i sieci nie dali, choć wnioskowałam. Chcieli mnie szkolić. Pięciogodzinne webinary. Albo koleżeńskie wsparcie. Olewam takie szkolenia, a kolegów nie miałam prawa do bzdetów angażować.
Czasem kamerka nie zadziałała, niekiedy szumiało, zdarzało się, że wejść w platformę od wideokonferencji nie było można. Ja na laptopie, studenci w dużej mierze na komórkach. Microsoft Teams, Zoom i Skype - znamienita triada zdalności w kraju opływającym w dobra wszelakie i zaopiekowanym przez panie i panów od reform, raportów, punkcików (tfu).
Skakałam więc od - do, sieć rwała się, klawiatura dymiła, obudowa się grzała. Ale - już po.
Choć skąd wiem, czy po?
Nie powinnam narzekać. Syberyjska i znajda nie przeszkadzały.
Chyba dałam radę z tą zdalnością... Przecież niektórzy w przestrzeni prywatnej nie znaleźli niszy lub z innego powodu zdalności nie wdrożyli. W najgorszej sytuacji znalazł się koordynator kierunku, bufor między nami a uczelnianą władzą, producentami i odbiorcami tabelek.
Ale przede wszystkim biedne były dzieciaki, z dnia na dzień wyrzucone poza jedyną sensowną relację akademicką, "twarzą w twarz".
Cóż, było, jak było. Nie ukrywam, że z niepokojem czekam na wyniki ewaluacji (ocenę mojej pracy przez studentów), bo ocena władz uczelnianych nic mnie już nie obchodzi. Tym bardziej mam w niepoważaniu zarządzenia łaskawców od reform i prezencików. Nic mi już zrobić nie mogą.
Ależ nie uchylałam się przez biurokratycznymi bzdetami! Powiem więcej: stara, a pyszczyłam; belwederska, a przecież bardziej niż precyzyjnie wypełniałam powinności, poddawałam się kontroli.
To co pisemne (prace roczne, prace zaliczeniowe), odebrałam, sprawdziłam, oceniłam i przechowuję w odpowiednich folderach. To co ustne, a więc egzaminy i obrony, procedowałam pod rygorem: student na wizji, pulpit jego komputera udostępniony, no i musiałam nagrywać. Chyba po siedmiu dniach mam nagranie skasować, sporządzić protokół usunięcia nagrania, pod rygorem oświadczyć, że nie zachowałam kopii, odesłać oświadczenie.
Ot, kolejny segment cennej dokumentacji, która ma świadczyć o poziomie mojej pracy na uniwersytecie, pracy z drugim człowiekiem. Poprzednie segmenty? Na przykład uwolnione karty przedmiotów, do ponownego wypełnienia, by dział toku studiów miał co skreślać i podkreślać. I dalej: cotygodniowe raportowanie przeprowadzenia zajęć (wyprodukowano 4 wzory tabelek: prowadzący / nazwa zajęć / data i forma odbycia / sposób potwierdzenia efektów / sposób odbywania konsultacji / uwagi prowadzącego lub studentów). Jeszcze dalej: ankiety, szkolenia, nasiadówki, komisje. No i oczywiście raporty z systemu antyplagiatowego, protokoły zaliczeń/egzaminów/obron, generowane cyfrowo, ale koniecznie dostarczane w wersji papierowej. Bo, powiedzcie, czyż tabelki, karty, raporty i ewaluacje nie są godną oceną pracy akademickiego belfra z trzydziestoletnim stażem, a w dodatku z tytularną nominacją?
Ale jest w tej zdalności coś jeszcze, ciemne, niepokojące. Bo, powiedzcie, jakie są moje uprawnienia (nic o nich w powierzeniach czy zakresie obowiązków!) do nagrywania, przechowywania? Jakie są moje kompetencje w tworzeniu ścieżek, w zabezpieczeniu programów i plików? Jakim trybem na moim prywatnym sprzęcie, sieci i programach mam wykonywać ministerialnie (i rektorskie, bo dziś rektor to ministerialny namiestnik) nakazane procedury?
Przecież "zdalne" nijak sie ma do e-learningu (czy trybu mieszanego), który (bodaj z rocznym wyprzedzeniem) z przekonaniem wpisałam w niektóre karty przedmiotu jako sposób odbycia autorskich zajęć. A po wpisaniu i inicjacji zajęć - wzięłam odpowiedzialność za całość procesu dydaktycznego, udostępniłam spis lektur, określiłam warunki brzegowe zaliczenia itd.
Ktoś mi mówił, że jest jakiś projekt w sejmie o pracy zdalnej, w tym - na własnym sprzęcie i w prywatnej przestrzeni.
Jest? Powinien być. Powinien i nas (więc i mnie) objąć.
Marudzę. Przecież nie ze złej woli zdarzyło się nam to "zdalne", nieprzygotowane, nieoprzyrządowane. Przecież wykształcona jestem, ba, wedle niektórych mam pretensje do bycia elitą (tfu). To co? Nie umiem? Migam się?
Pogonić taką, niech zwolni miejsce, niech nie zakłóca obrazu dobrostanu, nie psuje szybujących rankingów.
Niech i tak będzie. Pójdę. Walizki już dawno spakowałam. Kocice też.
Nowoelickie wilczki w poczekalni się pocą, wypatrują pustego miejsca. Zaraz pójdę!
Bo cóż my, ja?
Zerkam na moje konto uczelniane. Długo by mówić, objaśniać. Ale ot, prawie 200 prac licencjackich, magisterskich, doktorskich, a więc prawie dwie setki dusz "certyfikowałam", by z głowami podniesionymi poszły w kraj i świat karierę robić, pieniądze zarabiać. Skromną karierę i mizerne pieniądze, bo cóż dziś znaczy polonista, a w dodatku (często) belfer? Ale i karierę znakomitą, bo są wśród nich perełki intelektu, wrażliwości, umiejętności, animatorzy kultury, tuzy uniwersyteckie.
Tak. Wreszcie po...
Jeszcze tylko papiery przejrzę. I ten śmieć-agitkę, dziś wyjęty ze skrzynki, co to poczta polska roznosiła (usługę świadcząc kandydatowi) - wyrzucę. Bo w betonie skrzynkę mieć muszę, więc śmiecie do niej trafiają. A śmiecie - wyrzuca się.
nie obrażam, czasem coś za szybko napiszę; albo - emerytką jeszcze nie jestem, więc nie hejtuję:)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości