W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku mieszkaliśmy z rodzicami w pełnej kacapów Legnicy.
W 1954, może 55 roku, jako kilkuletnie dziecko, dostałem się przypadkiem w łapy pijanego sowieckiego oficera, który euforycznie obchodził jakieś ichnie święto. Zetknęliśmy się na ulicy, ten porwał mnie w ręce, podniósł na wysokość głowy i podrzucił w górę... podobno wołając - no, polski chłopczyku, świętuj razem z nami (polskij riebionok... itd)
Niestety, lecąc w dól prześliznąłem mu się przez ręce, upadłem na chodnik i pakudnie rozciąłem skórę na podbródku (po dziś dzień mam bliznę). Rusek ponoć momentalnie wytrzeźwiał pod lodowatym spojrzeniem mojej mamy i nagle ni stąd ni zowąd znalazłem się w ich "armiejnym" ambulatorium, gdzie założono mi klamry na rozcięcie ( pamiętam świetnie rozkładany fotel zabiegowy, na jakim to robiono - jestem wzrokowcem).
Po zabiegu odwieziono nas paradnym zimem do domu, a ja byłem niezmiernie szczęśliwy, bo w ramach rekompensaty dostałem wielkie blaszane pudło słodyczy. Moje migawki ze zdarzenia utrwaliły się w pamięci przemieszane z relacją mamy - zapamiętałem to na zawsze.
Jak teraz skojarzyłem - wszystkie trwałe i przelotne kobiety mego życia pytały o tę bliznę. W odpowiedzi udawałem zasępiononą powagę i mówiłem - to ślad po ruskiej okupacji i dowód, że jestem jej ofiarą - w duchu uśmiechając się do wspomnień.
W czasach legnickiego dzieciństwa zetknąłem się z wypowiadanym półgłosem słowem "bolszewik". Nie rozumiałem co ono oznacza, ale na pewno wyrażało ekstremalnie negatywny stosunek do"kacapów" (tak nazywano powszechnie sowieckich "rezydentów") i było straszne, obelżywe - takie miałem wrażenie z mimiki i tonu głosu przy jego wypowiadaniu przez starsze dzieci i dorosłych.
Mieszaliśmy wtedy przy 1-go Maja, w kwartale ulic Rzeczypospolitejj (później Kościuszki), Okrzei i jeszcze jednej, której nazwy nie pamiętam. Były tam trzy wille zamieszkałe przez Polaków, poźniej wyremontowano sasiednią kamienicę i w niej też zamieszkali Polacy. Dzięki temu nasza dziecięca gromadka się powiększyła - reszta domów kwartału, ze wspólnym, parkowym obszarem wewnętrznym była zamieszkana przez Ruskich. Po drugiej stronie 1-go Maja było kute, poniemieckie ogrodzenie, za którym był już "kwadrat", czyli zamknięta część miasta, gdzie mieścił się ruski sztab, jakieś kasyno, koszary i bóg wie co jeszcze ( w tym "moje" ambulatorium).
Ruscy oficerowie z otwartej części Legnicy mieszkali z rodzinami - strasznie zazdrościłem mijanym na ulicach kacapskim dzieciom mundurków szkolnych. Miały wojskowy krój ( ach, mundur przecież !), szaroniebieski, lotniczy kolor, a przede wszystkim bluzę spinał szeroki skórzany pas z wielką, nakładaną, złotą klamrą. Całość wieńczyła wspaniale prawdziwa oficerska czapka z czarnym daszkiem i granatowym (chyba) otokiem. Miałem chyba z sześć lat, nie chodziłem jeszcze do szkoły, ale ten strój wywoływał moją zazdrość, szczególnie gdy patrzyłem na uszyty z podszewki "mundurek" szkolny mego starszego brata.
Zazdrość narosła, gdy ścieżką przez wewnętrzny parczek kwartału zaczął co dnia maszerować do swojej szkoły podobny mi wzrostem i wiekiem ruski chłopiec. Wreszcie nie wytrzymałem, wymknąłem się z domu i ruszyłem naprzeciw niego. Gdy doszedłem wyczuł moje intencje, odrzucił paradną teczkę (żaden tam ohydny tornister) i przyjął bojową postawę. Z łatwością obaliłem go na łopatki, siadłem mu na brzuchu i chciałem go walnąć - tyle że łatwość zwycięstwa nie dała mi stosownego animuszu.
Przypomniałem sobie magiczne słowo i ze wzniesioną do góry pieścią wyrzuciłem z siebie - ty bolszewiku!
Cóż z tego, ręka stanęła mi w pół drogi do jego głowy, gdy ten, leżąc przecież na plecach, uderzył się w pierś i wyrzucił z siebie z dziwną pewnością i dumą - da, ja bolszewik.
Nie walnąłem go - wstałem z niego, coś burknąłem zdezorientowany i poszedłem do domu. Miałem żal do całego świata, że słowo, które miało potwierdzić mi jego status poniżonego i poddanego bezwolnie mojej próbie nienawiści, nie zadziałało.
Pamiętam jeszcze, że po południu wdrapałem się na kolana ojca, siedzacego w swoim ulubionym zielonym fotelu i opowiedziałem mu poranne wydarzenie, pytając cóż w końcu naprawdę znaczy "bolszewik". Ojciec pogłaskał mnie i przytulił - nie wiedziałem wtedy, że wielu jego najbliższych nie wróciło do życia z trzewi sowieckiego molocha. Nie pamiętam co mi odpowiedział, pamiętam jakieś poczucie narastającej więzi.
Co zaś do mego "wroga" - kiedy mijaliśmy się czasami, podnosiłem ręke w pozdrowieniu i mówiłem pogodnie, z pewną empatią należną zwyciężonemu - cześć, bolszewiku. Ten zawsze odwzajemniał mój gest i z uśmiechem odpowiadał - zdarowo, Poljak.
Nie wiem nawet jak miał na imię ten mój przyjaciel moskal z dzieciństwa.
Nie zamierzam wysnuwać żadnych wniosków czy uogólnień z opisanych wspominków - od tych zdarzeń minęło 60 lat, poznałem w międzyczasie meandry historycznych zdarzeń między Polską a Rosją i Związkiem Sowieckim, a w nich tragiczne zderzenia - wpierw moich antenatów z caratem, a póżniej rodzin dziadków z bolszewizmem.
Gdy jedna z moich córek zapytała jakie studia filologiczne podjąć, bez wahania zasugerowałem rusycystykę. Może pora pojąć, czemu kilkuletni Rosjanin określił sie z dumą jako bolszewik, nie rozumiejąc tego słowa, podobnie jak patrzący przez inny pryzmat kilkuletni Polak. Nie wiem - nie potrafię tego ogarnąć emocjonalnie - jako niewątpliwa "ofiara sowieckiej okupacji", która przypłaciła ją "realną ofiarą krwi i blizną na całe życie".
Wiem za to, że mogłem wrócić do wspomnień z uśmiechem.
Inne tematy w dziale Kultura