Debata o Polsce, która odbyła się wczoraj (19.01.2015) w Parlamencie Europejskim, niewiele wniosła w merytoryczne rozstrzygnięcia sporu o praworządność w naszym kraju. Zresztą PE nie jest ciałem mogącym stać się stroną w tym sporze, nie miał być też arbitrem.
Debata dotyczyła w zasadzie kompetencji Unii Europejskiej - do oceny zmian ustrojowych zachodzących w Polsce - nie tylko jako samego tworu politycznego, ale jej konkretnych organów. Wymieniano poglądy, na ile zasadna jest decyzja Komisji Europejskiej o poddaniu Polski procedurze kontrolnej w zakresie przestrzegania praworządności - przy czym sama debata nie była elementem tej procedury.
Ot, unijny sejm pogadał sobie o jakimś posunięciu unijnego rządu. Mniej o merytorycznym uzasadnieniu tej decyzji, przedstawionym przez komisarza (wicepremiera) Timmermansa - choć i o tym było parę wypowiedzi - więcej o formalno-prawnym umocowaniu Unii do wszczęcia procedury oraz o politycznych aspektach i skutkach procedowania tej kwestii przez Komisje Europejską..
Rzecz nie zakończyła się głosowaniem - ale oczywistym jest, że zdaniem większości przedstawicieli kilkunastu frakcji parlamentarnych, decyzja Komisji była uzasadnione - w mniejszym lub większym stopniu.
Wypowiedzi przeciwne padły w zasadzie ze strony dwu mówców z frakcji konserwatywnej (Niemców), Czecha z EFDD, i polskich europarlamentarzystów związanych z PiS. Znamienne, że przeciw wypowiedział się również europoseł związany z PO.
Polska Premierka stanęła na stanowisku, że nie tylko wszczęta procedura, ale jakiekolwiek zainteresowanie - kogokolwiek w UE - stanem praworządności w Polsce jest bezzasadne i zbędne, bo demokracja w Polsce ma się dobrze. Jej pierwsze wystąpienie było dobrze skonstruowane i klarowne, choć polityczni malkontenci troszkę pokpiwają z jednej z zawartych w nim myśli - jakoby to Unia jest potrzebna Polsce, abyśmy mogli nadrobić nasze zapóźnienie gospodarcze i cywilizacyjne tak, żeby wreszcie Polacy mogli nakarmić rzesze swoich głodujących dzieci.
Ze strony parlamentarzystów skrajnie przeciwne były narracje posłów Legutki i Verhofstadta.
Polak zagrał brzydko eksponując elementy wewnętrznej wojny polsko-polskiej, mimo wcześniejszych nawoływań ze strony jego środowiska politycznego, aby polscy europosłowie zachowali w tym umiar. (Zresztą polska Premierka, w swoim drugim, już słabszym wystąpienie, też "pojechała" po ośmioleciu Platformy)
Legutko zbłaźnił się przy tym atakiem na KE, argumentami żywcem wyjętymi z krajowej retoryki propagandowej. Pytał - "Skąd KE czerpie informacje o faktach? Kto je czerpie, skąd pochodzą analizy?" i odpowiadał, że zapewne tylko z mediów (i domyślnie z podszeptu „polskich zdrajców”). Być może, tak w świecie orientuje się pan Legutko - a jako wykładnię racji medialnych przyjmuje na klęczkach materiały agitacyjne swojej krajowej partii.
Wypada zauważyć, że wystarczające dossier faktów prawnych dotyczących kryzysu wokół TK znajduje się w publicznie dostępnych zbiorach dokumentów - na stronach internetowych Sejmu i Trybunału Konstytucyjnego, powszechnie dostępne są też polskie ustawy i Konstytucja RP. (Folder, który na ten temat założyłem zawiera kilkadziesiąt plików - wszystkie źródłowe, żadnej medialnej gadaniny. Zbieranie i uzupełnianie na bieżąco tych informacji nie było trudne, ani zbyt czasochłonne). Legutko powinien wiedzieć, że na potrzeby Komisji Europejskiej pracuje cała rzesza urzędasów i tłumaczy, dla których zebranie takiego materiału to fraszka. Być może Legutko dostał polecenie takiego bzdurzenia na forum PE, by medialnie utrwalać protezy myślowe, jakie propagandyści PiS-u implantują ciemnemu ludowi w Polsce.
Z kolei Verhofstadt poszedł drogą rozważań nieomal prawnych, sugerując - powołującej się na racje demokratycznej większości Premierce - "nadużywacie tej istotnej większości do tego, żeby rozmontowywać system mechanizmów regulacyjnych w kraju". Mówił też o legislacjach dotyczących TK, ze ich celem jest sparaliżowanie Trybunału "czyniąc niemożliwym podejmowanie decyzji". Te całkiem racjonalne rozważania ubrał jednak w kontekst duchowej i politycznej jedności myśli Kaczyńskiego i Putina - co jest już raczej przegięciem.
Generalnie - cała debata miała charakter popisów politycznych, wśród których nie zabrakło porównania Parlamentu Europejskiego do kloaki demokracji.
Wydaje się, że w tym wszystkim głównym celem Premierki było zbudowanie przekazu medialnego do krajowej, polskiej publiczności politycznej. Chyba odniosła w tym umiarkowany sukces, może większy wśród grona zwolenników swojej partii. Nic nowego nie zostało powiedziane, stara narracja została potwierdzona.
Właściwie to nie wiadomo, po co (w jakim charakterze) pani Beata Szydło wzięła udział w tej debacie. Wszystkie zmiany legislacyjne, jakie ją wywołały, nie były przedłożeniami rządowymi, a inicjatywą posłów. Czy Premierka (władza wykonawcza) ma się tłumaczyć przed parlamentem europejskim z działań Sejmu (władzy ustawodawczej) ? Rozmowa w relacji Komisja Europejska - Rząd RP byłaby, ustrojowo rzecz biorąc, całkiem na miejscu - ale tłumaczenie się Premierki przed PE z działań Sejmu?...
Być może pani Beata Szydło jest jedynym politykiem PiS-u zdolnym - według kierownictwa tej partii - budować korzystny wizerunek medialny obecnej grupy rządzącej. Czy chodziło o rozegranie meczu na jedną bramkę - stawką miał być efekt medialny wśród polskiej publiczności politycznej?
Na samym początku debaty zdarzył się znamienny drobiazg. Z galerii dla publiczności dochodziły głośne wyrazy aplauzu dla kwestii wypowiadanych "za Polską" . Prowadzący debatę Schultz dobrotliwie, bez specjalnego nacisku, napomniał, że nie jest to zwyczajem praktykowanym w PE. Mimo tego przywiezieni z kraju klakierzy robili swoje przez całą debatę - trzeba przyznać, że dość kulturalnie, bez zachować typowo kibolskich.
Był to typowy element techniczny budowania "racji medialnej". Można i tak. Wszak według zasad polityki prawdziwe jest to, co niekoniecznie jest prawdziwe, ale za takie zostanie powszechnie uznane.
Inne tematy w dziale Polityka