Żeby napisać książkę dla dziecka, trzeba zrozumieć jego wyobraźnię, jego świat. Trzeba pochylić się nad małym chłopcem lub dziewczynką, uniżyć do jego sposobu przeżywania świata, wsłuchać się w jego wrażliwość i wyobraźnię. Trzeba przypomnieć sobie, jak to było, kiedy byłem/byłam dzieckiem. Pani Hanna Koschembahr-Łyskowska, autorka powieści ZIELONE RĘKAWICZKI, wydanej dopiero co przez Klinikę języka, wydawnictwo państwa Maciejewskich, potrafi właśnie tak pochylić się nad wrażliwością dziecka a zarazem nad przeszłością swoją, swych bliskich i nie tylko. Dlatego obok małego bohatera tej historii, Krzysia Skrzyneckiego, syna inżynierskiego małżeństwa mieszkającego na przedmieściach Krakowa końca dziewiętnastego stulecia, obok chłopca, który musi na kilka długich miesięcy rozstać się ze swoimi rodzicami i zostać w domu pod opieką służby i przyjaciół rodziny, autorka tej oryginalnej opowieści stawia młodą acz rozważną damę, panią Julię, przyjaciółkę pani Skrzyneckiej i chrzestną Krzysia, która, dla życzliwości jaką darzy rodziców i samego chłopca oraz dla poczucia odpowiedzialności, roztacza nad nim roztropną opiekę. Pani Julia uosabia tę empatyczną i odpowiedzialną obecność kogoś dojrzałego przy małym chłopcu, który jest żywym źródełkiem inwencji i razem niezaradnym, trochę rozpieszczonym, chorowitym dziesięciolatkiem. Pani Julia z jednej strony zdumiewa się chłonnością jego umysłu, prowadzi z nim pełne humoru rozmowy, prześwietnie skomponowane przez panią Hannę, ale z drugiej strony musi pochylić się nad jego niezaradnością. By odczuć coś z kunsztu autorki oraz z owego przykładu mądrej empatii, warto przytoczyć dłuższy fragment powieści:
„Obiady zawsze jadali razem, a potem Krzyś z psami wybiegał do ogrodu, gdzie dogi wydeptywały w głębokim śniegu swoje dróżki. (Krzyś ma wspaniałych czteronożnych towarzyszy, dwa dogi arlekiny Luisa i Funia – przyp. Magazynier) Wracali z tych zabaw tak ośnieżeni, że w sieni, jak zwykle, stała kałuża wody. Justyna (ochmistrzyni domu) utyskiwała, a ciocia Julia, zwracając Krzysiowi uwagę, że należy otrzepywać ubranie i buty na ganku, zaczęła uważnie przyglądać się chłopcu. Zauważyła, że Krzyś nie radzi sobie z wieloma codziennymi sprawami, lub też nie zauważa, że trzeba sobie z nimi radzić. (…) Krzywo zapięty kożuszek i czapka ledwie na uchu powieszona, niedosznurowane trzewiki – tak było zawsze, jeśli Justyna nie zdążyła sama wyprawić chłopca na dwór. O bałaganie w dziecinnym pokoju nie warto w ogóle wspominać, gdyż zna to chyba każdy. (…) Ciocia Julia bardzo się tym zmartwiła. Oczywiście, cudownie było rozmawiać z Krzysiem wieczorem w salonie, gdy wszystko było już jako tako uładzone przez Justynę, piec promieniował dobrym ciepłem grzejąc nosy psów, na mahoniowym stoliku parowała pachnąca herbata w cieniutkich, błękitnych filiżańkach ze złotymi paskami, a Krzyś wymyślał mnóstwo tematów, o których znajomość Julia nigdy nie posądzałaby dziesięcioletniego chłopca. Jednak codzienne życie Krzysia wymagało całkowitej zmiany.”
Tu zaczyna się intryga wychowawcza, w której kluczową rolę, obok dziadka Krzysia, pułkownika kawalerii w stanie spoczynku, obecnie galicyjskiego ziemianina, pana Lutniewskiego, pana na Konarach, odegrają tajemnicze, tytułowe zielone rękawiczki, prezent od cioci Julii. Jaką rolę? Nie zamierzam zdradzać. Jest to bowiem opowieść nie tylko dla dzieci. Również dla ich rodziców. We wspaniały sposób inspiruje ona bowiem wyobraźnię zarówno małych czytelników jak i ich rodziców, wzmacniając nić unikalnej przyjaźni między nimi, wolnej od fałszywej, liberalnej równości.
We wstępie pani Anna Czerwińska-Rydel, bez której, jak wyznaje autorka, nie byłoby tej wspaniałej opowieści, pisze w ten sposób: „Dzieci potrzebują zanurzenia w innym świecie. Potrzebują odrobiny fantazji, ciekawych czasów, interesujących opowieści, nawet ze szczyptą magii. Autorka niniejszej opowieści poszukuje utraconego świata i odnajduje go wśród starych obrazów, mebli, filiżanek, porcelanowych figurek, srebrnych łyżeczek, a zwłaszcza rodzinnych fotografii, listów i strzępów rodzinnych wspomnień.” Lecz nie tylko. Na pierwszy rzut oka zwięzła, mieszcząca się na niecałych 125 stronach, które można przeczytać na głos w ciągu czterech wieczorów, co rzetelnie sprawdziliśmy z moją żoną, powieść ta ma tyle ukrytych sekretów, egzotycznych woni i prawdziwych skarbów, że można by nimi obdarzyć grubą 700-stronnicową księgę. By nie być gołosłownym wymienię tylko dwa z nich. Resztę doczytajcie sobie sami.
Pierwszy to wilki. Wizyta pani Julii we włościach dziadków Krzysia, państwa Lutniewskich, w Konarach, w środku zimy, zaczyna się od niespodziewanego ataku wilków na stajnię i owczarnię, udaremnionego przez pięcioro wspaniałych wyżłów. Kontratak myśliwskich psów pułkownika Lutniewskiego na stado wilków, znacznie liczniejsze, jest zaskakujący nawet dla samego ich pana. Nie jest to epizod przypadkowy. Przypatrzcie się, mili państwo, temu obrazowi Józefa Chełmońskiego Napad wilków: http://chelmonski.info.pl/?p=861
Przypomnijcie sobie wspaniały opis Zofii Kossak-Szczuckiej, w jej znakomitej Błogosławionej winie, zimowego polowania na hordy wilków, dosłownie setkami nawiedzającymi kodeńskie lasy. Jest to moim zdaniem jeden z najlepszych fragmentów polskiej literatury. Niebezpieczne acz zażyłe sąsiedztwo wilków i polskich ziemian i włościan jest rzeczywistością wielopoziomową, sugestywną, historyczną i razem moralną, o wielu znaczeniach. I takie ono jest w powieści pani Hanny. Dlatego, zbliżając się do Konar, do domu w którym wraz ze swoją przyjaciółką, spędzała letni czas swej młodości, pani Julia widzi: „rozłożysty dwór z ogromnym dachem, stojący na wysokiej podmurówce z ciosanych kamieni, ze ślicznym gankiem podtrzymywanym przez cztery kolumny. (…) Ucząc się wraz z Janisią Lutniewską u sióstr w Sacre Coeure, Julia każde letnie wakacje spędzała w Konarach. (...) Teraz – ciemniejący po zachodzie dwór, otulony zimowym krajobrazem, promieniejący ciepłym światłem okien zdawał się Julii najpięknięjszym i najbardziej chwytającym za serce widokiem, jaki napotkała w życiu. – Boże – westchnęła, ocierając łzy wzruszenia – To prawdziwy dom. Prawdziwy polski dom. Nie ma niczego lepszego i piękniejszego na świecie.”
I to jest ten drugi skarb, którego obecność w powieści zdradzam państwu. Lecz tylko uchylając rąbek kurtyny.
No trudno, muszę, „bo się uduszę”, zdradzić również i trzeci skarb. Jest nim obecność Jana Matejki i jego mistrzowskiej sztuki. Ale to tyle. A tajemnic tam bez liku. Resztę trzeba zgłębić i posmakować samemu, samotrzeć, samoczwór, samopięć, czy jak tam Bóg darzy, ze swoimi bliskimi.
Inne tematy w dziale Kultura