„Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych? Nie ma Go tutaj; zmartwychwstał. Przypomnijcie sobie, jak wam mówił, będąc jeszcze w Galilei: «Syn Człowieczy musi być wydany w ręce grzeszników i ukrzyżowany, lecz trzeciego dnia zmartwychwstanie»” (Łk 24, 5–7).
Tego dnia sceptycyzm uczniów Jezusa nie różnił się niczym od sceptycyzmu faryzeuszy, kapłanów i uczonych w piśmie. Słowa kobiet wracających od grobu uznali za leros, absurd, czczą gadaninę, ale Piotr na wszelki wypadek poszedł sprawdzić. Zastawszy pusty grób, nie znalazł tam żadnej przesłanki dla wiary, najwyżej kilka wątpliwości. Ani wtedy, ani później nie dane mu było wychylić głowy w zaświaty, aby tam, niczym podróżnik ze słynnego drzeworytu Flammariona, przeniknąć zagadkę zmartwychwstania. Dowód życia znalazł tu, gdzie żył. Wyłącznie.
Dla Łukasza zmartwychwstanie jest częścią egzystencji, faktem równie prostym i konkretnym jak codzienne obowiązki, wręcz odartym z niezwykłości. To męka i śmierć Jezusa miały rangę fenomenu, doświadczenia granicznego ponad ludzką miarę, jak to ujął Jaspers, dlatego uczniowie uciekli spod krzyża i bardzo długo nie mogli dojść do siebie, ale zmartwychwstanie Jezusa miało być zwyczajną, wielokrotnie zapowiadaną konsekwencją bożych planów, którym uczniowie najzwyczajniej w świecie nie dali wiary.
Pierwszy dzień po szabacie różnił się od innych tylko tym, że grób Jezusa okazał się pusty, a Jezus nadal spotykał się z uczniami. Żadnych grzmotów czy świateł, żadnych fanfar jak u Mateusza. Zwyczajne rozmowy. Nawet aniołowie, na których kobiety natknęły się w grobie, prezentowali się zwyczajnie, jak diakoni przy ołtarzu, a wszystko, co mieli do powiedzenia, brzmiało jak liturgiczne wspomnienie wcześniejszych słów Jezusa, tzw. kerygmatu wiary, że człowiek wydany grzesznikom będzie cierpieć i umrze, ale powstanie z martwych. Nie inaczej postępuje Jezus. W każdym kolejnym spotkaniu przypomina ten kerygmat i każe go ogłaszać światu. Pierwszy dzień po szabacie nie jest zatem początkiem nowego kosmicznego cyklu, ale raczej pierwszym dniem starego, dobrze znanego cyklu życia, w którym prerogatywy śmierci zostały jednak zakwestionowane na tyle, że każdy, kto chce być uczniem Jezusa, może się o tym przekonać na własnej skórze.
Łukaszowa zwyczajność zmartwychwstania do pewnego stopnia wynika z faktu, że autor pisze swój tekst z myślą o Hellenach i Rzymianach, którzy tak bardzo boją się zmarłych, że wolą się z nimi kontaktować przez pośredników, kapłanów lub wróżbitów, co w odniesieniu do Jezusa byłoby utratą osobowej intymności i zaprzeczeniem kerygmatu, ale główny cel Łukasza jest inny.
Drugie pokolenie chrześcijan, zwłaszcza po śmierci wielkich apostołów Pawła i Piotra, miało problemy podobne do naszych. Chrześcijanie, którzy nigdy nie widzieli Jezusa na własne oczy, chętnie słuchali apostolskich opowieści, ale sami nie potrafili go łatwo odnaleźć w niedzielnej eucharystii, w codziennej modlitwie, ani w służbie braciom, więc Łukasz upominał ich, żeby nie czekali na cudowności. Opisał im historię Kleofasa, jednego z dwóch uczniów, którzy w drodze spotkali Jezusa, a nawet się z nim ostro spierali, wcale go nie rozpoznając aż do liturgicznego gestu łamania chleba. W tym samym czasie ten sam Jezus odwiedził Piotra, a później Jedenastu, aby na bazie wspólnych wspomnień, rozmów, śladów męki na ciele, a nawet drobnych eksperymentów przy stole, przekonać ich, że żyje i nie jest zjawą (Łk 24).
Zwyczajność zmartwychwstania jest równie frapująca jak jego fizykalna niezwykłość. Gdyby ludzkie groby przypominały boże groby z papier-mâché stawiane po kościołach na Wielkanoc, to wystarczyłoby ozdobić je żywymi kwiatami, żeby uwierzyć w życie. Prawdziwe groby są jednak twarde i bezlitosne. Zmartwychwstanie Jezusa w zderzeniu z nimi wydaje się kruche, wręcz nieśmiałe, zwłaszcza w wymiarze egzystencjalnym. Łatwej je przyjąć na gruncie filozoficznym jako pragnienie nieśmiertelności, nietzscheańską wolę życia, levinasowską désir, albo w formie pascalowskiego zakładu, ale w zderzeniu z nadciągającą śmiercią wola życia wzdryga się przed myśl o życiu w zaświatach, prosi raczej o mocniejsze leki i jak najlepszych specjalistów, modląc się czasem także o dawcę organów.
Zmartwychwstanie Jezusa w tych okolicznościach musi zaskakiwać. Nie jest ani obietnicą kontynuacji status quo, ani nadzieją na zerwanie z nim, lecz zapewnieniem, że osobowa więź z Bogiem ma większą wartość niż wszystkie jej uwarunkowania, także te czysto biologiczne. Jezus nie zjawia się wśród apostołów po to, żeby ich przyzwyczaić do spotkań z nim po śmierci w śmiertelnym ciele, ale wyłącznie po to, żeby już teraz, za życia, oswoić ich z ich własnym życiem wiecznym, teraz na ziemi, a kiedyś pod jego dachem, oraz zaprosić ich do wspólnej służby i eucharystii. Zmartwychwstanie w jego zamyśle nie jest pocieszeniem, jakimś nieśmiertelnikiem dla śmiertelników, ale żywą relacją, rozmową z Bogiem, modlitwą nawet na dnie rozpaczy, która z nikogo nie drwi, niczego nie zaniedbuje i na nikogo się nie złości.
Zmartwychwstanie. Rzecz po ludzku niemożliwa, dla Boga najprostsza pod słońcem. Papież Franciszek musiał je chyba głęboko przemyśleć tam, na Antypodach, skoro teraz tak sympatycznie stawia rzymski Kościół na nogi. Po co te wszystkie fatałaszki, skoro liczy się tylko Bóg i człowiek? Po co te wszystkie pałace, dworskie wygibasy, skoro wystarczy jeden pokój i uśmiech? Po co te podejrzenia, dąsanie się na świat i dziennikarzy, skoro wystarczy jedno szczere „przepraszam” i życie zgodne z powołaniem? Po co w ogóle wierzyć w zmartwychwstanie, żyjąc tak, jakby go wcale nie było, skoro można nim żyć tu i teraz, wierząc tym mocniej że groby pękną?
Drzeworyt anonimowego artysty zamieszczony w książce Camille Flammariona „L'atmosphère: météorologie populaire”, Paryż 1888, na str. 163, z podpisem w j. francuskim: „Pewien średniowieczny misjonarz twierdził, że znalazł punkt, w którym niebo łączy się z ziemią...”
Inne tematy w dziale Rozmaitości