Jedni lubią równo przystrzyżone, starannie utrzymane trawniki wedle wzorów angielskich. Inni wolą bujną, puszczoną na żywioł wegetację. Przeniesienie takich ogrodniczych skłonności na społeczeństwo dostrzegam u naszej elity politycznej, przy czym większość - i to znaczna - politycznych działaczy, zarówno z lewicy, jak i z prawicy, wydaje się być zwolennikami angielskich metod uprawy ogródków domowych: równo, pod jeden strychulec, na obraz i podobieństwo własne.
Społeczeństwem, w którym jego członkowie równie mało się od siebie różnią jak źdźbła trawy na Wimbledonie jest oczywiście łatwiej rządzić. Łatwiej jest też po nim deptać i trudniej się na nim potknąć. Są to zalety niewątpliwe narodu wypielęgnowanego jak trawnik. Wątpliwe natomiast, czy taki naród zuniformizowany umysłowo rzeczywiście wygląda ładniej, prezentuje się estetyczniej i budzi cieplejsze uczucia u sąsiadów.
Powinno się w Polsce przestać mówić o postkomunizmie, bo takiego zjawiska u nas naprawdę nie ma. Istnieje natomiast posttotalitaryzm, wyznawane dość zgodnie przez wielu przekonanie, że wszelka różnica poglądów jest politycznie szkodliwa i narodowo zgubna.
U nas nie ma dyskusji polegającej na wymianie argumentów i myśli, wysiłek dyskutantów nie jest skierowany na przekonanie przeciwnika, tylko na jego całkowite zdezawuowanie, na udowodnienie, że nie ma on ani moralnych, ani umysłowych kwalifikacji aby się w danej materii w ogóle wypowiadać. Regułą jest przypisywanie komuś, kto ma odmienne zdanie, podstępnych i zdradzieckich intencji. Ludziom tak dalece nie przychodzi do głowy, że ktoś inny ma nie tylko prawo posiadania własnego zdania, ale naprawdę je posiada, że węszą w takim przypadku zbrodnicze spiski i podstępne knowania.
Wołanie z tej okazji o maszynę do strzyżenia trawy, o walec, który powinien przyjść i wyrównać budzi grozę i nie pozostawia wątpliwości: nie jesteśmy państwem postkomunistycznym, jesteśmy społeczeństwem posttotalitarnym.
Posttotalitaryzm to tęsknota za ładem jednoznacznym i wypranym z wątpliwości, w którym niektóre sądy i zachowania są zakazane, a inne nakazane; za porządkiem, w którym nie trzeba codziennie i na nowo określać swojego własnego, osobistego stosunku do świata, gdzie nie musi się dokonywać wyborów moralnych i gdzie nie trzeba myśleć samodzielnie. A nawet nie wolno.
Nie mogę pozbyć się wrażenia, że bardzo wielu ludzi, którzy dzielnie walczyli z komunizmem, nie chciało wcale i nie chce możliwie największego zakresu wolności dla możliwie największej liczby osób - co jest nienaukową wprawdzie, ale istotną definicją demokracji. Oni chcą realizacji własnych wizji, dokładnie tak samo surowej, jak to praktykowali komuniści. Ani im w głowie przyznać, że każdy ma prawo myśleć, mówić, pisać to, co chce. Ma się prawo użerać o swoją rację, a nawet ma taki obowiązek wobec własnego zdrowia. Inaczej się sfrustruje i żółć w nim pęknie.
Ateiści mają prawo wypowiadać się o Kościele, a księża o sprawach publicznych. Każdy może mówić o wszystkim, co go obchodzi, a celem polityki nie jest oktrojowanie poglądów niemiłych i niewygodnych. Ludzie nie są chwastami, które można wyrywać tylko dlatego, że bujnie się plenią, zakłócając architekturę ogrodu. Różnice poglądów, wielość zdań to jest bogactwo, a nie zubożenie społeczeństwa. Nawet na cmentarzu nagrobki różnią się od siebie- dlatego, że różnili się od siebie ci, co pod nimi leżą. Ja nie chcę, żeby mój nagrobek był z taśmy i miał po prostu numer.
Inne tematy w dziale Polityka