Jeden z internautów, Bernard, pytał mnie kilkakrotnie, czy złożyłem w IPN wniosek o uznanie za pokrzywdzonego. Zamiast odpowiedzi - starawy już tekst na ten temat. Robię dla Pana Bernarda wyjątek, a jednocześnie unikam złamania zasady, że należy odpowiadać albo wszystkim, albo nikomu.
Nie zwracałem się dotąd do IPN z prośbą o nadanie statusu pokrzywdzonego. Nie robiłem tego z czystego lenistwa, a także po części z niechęci do rozczarowań życiowych. Żyję już dość długo na świecie i limit rozczarowań mam wyczerpany. Po co sobie psuć stolec? Okazało się, że te dwie cechy, lenistwo i potrzeba optymizmu uchroniły mnie przed rozterkami, które stały się udziałem wielu innych. Gdybym bowiem złożył wniosek, otrzymałbym, zgodnie z ustawą odpowiedź, że nie jestem pokrzywdzonym w myśl przepisów ustawy o IPN. Zaczęłoby się piekło dociekań, co też tam jest takiego w tych papierach. Dopiero niedawno dopisano by mi, że nie figuruję w zasobach. Zniszczyli? Wywieźli do Moskwy? Nie prowadzili, bo mieli mnie gdzieś? Same złe odpowiedzi.
Takie mogą być skutki niemądrych, nierozsądnych ograniczeń lustracyjnych, które wprowadzono rzekomo dla ochrony godności ludzkiej i innych wzniosłych wartości, którymi przykrywa się zazwyczaj, jak garnek pokrywką, czyjeś przemożne interesy. Otworzyć to wszystko wreszcie na oścież, niech się to wyleje i spłynie. Razem z najtajniejszymi zasobami bardzo tajnych służb wojskowych, które właśnie likwiduje minister Macierewicz.
Piszę trochę poirytowany, a trochę rozbawiony, bo dostałem niedawno sygnał, oczywiście nadal nielegalny, że moje teczki esbeckie się znalazły. Są w zasobach zastrzeżonych IPN, ponieważ w stanie wojennym SB przekazała mnie z całym dobrodziejstwem inwentarza i wszystkimi kwitami pod opiekę wywiadu wojskowego. Wszystko się zachowało, jak powiedział mój informator, łącznie z lojalką z moim dopiskiem, że odmawiam podpisania. Sam dalej zajrzeć do tych teczek nie mogę, bo politycy odłożyli uchwalanie nowej ustawy na później, jak przypuszczam nie bezpodstawnie, ad calendas Graecas. Jak mówi lud - na święty Nigdy.
Mnie to, co wiem, wystarczy. Natomiast zacząłem się zastanawiać nad swoimi związkami z wojskowymi służbami specjalnymi, które likwiduje Macierewicz, o co były żarliwe dyskusje i spory, w których wysuwano argumenty o zagrożeniu bezpieczeństwa Polski, o wybitnych fachowcach z PRL, bez których Wojsko Polskie w NATO obejść się nie może. Wiało grozą.
Ja po raz pierwszy ze służbami, a konkretnie z kontrwywiadem zetknąłem się w latach 60. Pojechałem wtedy na obóz Studium Wojskowego Uniwersytetu Warszawskiego do Morąga. Były tam wiekowe koszary, pamiętające czasy Wielkiego Fryca, a najnowocześniejsze uzbrojenie stanowiło kilka czołgów T-34. Tego samego typu co Rudy z Czterech Pancernych. Spędziliśmy tam bardzo wesołe kilka tygodni, zakończone przysięgą, a potem egzaminami. Do wielu kolegów na przysięgę, zgodnie z tradycją przyjechały rodziny. Rodziny przywiozły ze sobą aparaty fotograficzne, aby uwiecznić tę chwilę dziejową. Ale po placu biegał jakiś oszalały major, przedstawiający się jako oficer kontrwywiadu i wyrywał nieszczęśnikom klisze z aparatów. Zapobiegał w ten sposób fotografowaniu nie tylko tajnych, ale i zabytkowych koszar, bo fotografie mogły trafić w ręce Bundeswehry i ułatwić jej opanowanie Morąga. Moja Mama okazała spryt, uratowała aparat i dlatego mam do dziś zdjęcia tajnych obiektów wojskowych i własne, w roli Szwejka w mundurze.
Drugi raz zetknąłem się z wojskowymi służbami, a nawet ich tajnymi archiwami w stanie wojennym. Przed wydaniem mi paszportu emigracyjnego MSW zażądało ode mnie zaświadczenia, że nie podlegam powszechnemu obowiązkowi służby wojskowej i nie jestem posiadaczem tajemnic wojskowych. Skierowano mnie w tym celu do carskich jeszcze baraków na rogu Puławskiej i Rakowieckiej. Tam dostałem się w ręce jakiegoś sierżanta sztabowego, który poprowadził mnie korytarzem do wielkich, pancernych drzwi, opatrzonych pieczęciami. Zerwał pieczęcie, otworzył parę zamków, odsunął wrzeciądze i nakazawszy mi ierpliwe czekanie, zniknął w środku. Długo go nie było. Wreszcie wylazł i powiada: nie ma was. Wy nie istniejecie. Obruszyłem się. Sierżant pomedytował i w końcu rzekł: ja nie ma czasu. Sami sobie poszukajcie. Wprowadził mnie do środka, zostawił i poszedł.
Po obu stronach obszernej izby były metalowe szuflady, opatrzone rocznikami i literami alfabetu. Na literę R mnie faktycznie nie było. Na M także nie. Nie było mnie w moim roczniku, ani w sąsiednich. Nigdzie. W końcu, zdesperowany, zajrzałem do szuflady z napisem "Zmarli" i proszę. Znalazłem swoje dossier. Reszta poszła już gładko. Dopiero potem zacząłem żałować, że nie przełożyłem do szuflady ze zmarłymi papierów kilku przyjaciół. A mogłem to zrobić.
Służby zgłosiły się do mnie same na kilka dni przed moim wyjazdem na emigrację. Dwóch żołnierzy przyniosło mi wezwanie do stawienia się o godzinie 12 w Woskowej Komendzie Uzupełnień przy ulicy Słupeckiej w Warszawie. O 12 na Dworcu Gdańskim miałem odprawę celną książek, które - jedyny majtek- zabierałem ze sobą. Poszedłem na Słupecką o 8 rano. Budynek był wypełniony żołnierzami, w końcu trwała wojna i realizowano linię porozumienia i konfrontacji. Z dyżurki skierowano mnie na trzecie piętro, do maleńkiego pokoiku w którym siedział tęgi facet w mundurze pułkownika i czytał "Trybunę Ludu". Położyłem przed nim wezwanie, obejrzał je zdziwiony raz i drugi, popatrzył na mnie i pyta: a o co właściwie panu chodzi? Mnie? O nic - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Pułkownik pomedytował chwilę i wreszcie się rozjaśnił. Ach, to pan - powiedział wyraźnie ucieszony - ale ja nie mogę z panem rozmawiać. Nie ma uprawnień. Tutaj przyjdzie ktoś z zewnątrz. Z miasta. Dopiero o 12. Musi pan przyjść w samo południe.
Poczułem się ważny. W samo południe oprócz pułkownika siedział w gabinecie mężczyzna w czarnym garniturze, ciemnym krawacie i z teczką. Podał mi rękę, bąknął coś pod nosem i rzekł do gospodarza - pułkowniku, gdzie ja mogę z panem Rybińskim porozmawiać? Zaczęliśmy łazić po gmachu, ale wszędzie był tłok. Wreszcie pułkownik zaprowadził nas do świetlicy, w której pod portretem Jaruzelskiego stał stół pingpongowy. Kilku żołnierzy w gaciach z troczkami i podkoszulkach rozgrywało partyjkę. Pułkownik przepędził wszystkich, przysunął do stołu dwa krzesła - niestety, nie ustawił ich po przeciwnych stronach siatki - i chciał już pójść. Ale facet na czarno, socjalistyczny man in black, otworzył tekę, zaczął w niej gorączkowo grzebać. Pułkowniku – mówi - nie ma pan paru kartek papieru? Zapomniałem. Pułkownik wyszedł, nie było go dłuższy czas, a my sobie siedzimy w milczeniu, słońce wpada przez okna, widać każdą drobinę kurzu na wyfroterowanej posadzce. Bardzo przyjemna okoliczność. Wreszcie pułkownik wrócił, przyniósł kilka arkuszy papieru kancelaryjnego w kratkę i ostatecznie poszedł, stawiając nam przed drzwiami wartownika. Żeby nikt nie przeszkadzał.
Facet w czerni napisał w górnym, lewym rogu papieru moje nazwisko - długopis miał własny - popatrzył mi przejmująco w oczy i rzekł - pan, oczywiście, wie, kim ja jestem. Nie wiem - odpowiedziałem, bo skąd niby miałbym wiedzieć. Ale pan się domyśla? Nie domyślam się. To niemożliwe, pan jest inteligentnym człowiekiem, musi się pan domyślać. Widocznie pozory mylą, bo zupełnie się nie domyślam. Tak sobie rozmawialiśmy przez chwilę, on się upierał, że ja się domyślam, a ja się upierał że bynajmniej. W końcu mnie to trochę zmęczyło. Niech pan powie w końcu, kim pan jest, bo będę myślał, że pan jest pedałem i mnie podrywa.
To jest zawsze słaby punkt prawdziwego mężczyzny, bo man in black wyrwał z kieszeni legitymację i podsunął i pod nos. Była to legitymacja sztabu generalnego na nazwisko Jan Frankowski. Równie dobrze facet mógł się nazywać Franek Jankowski. Ubek, który przyszedł po mnie 13 grudnia nazywał się Jerzy Jurek.
A potem gadaliśmy sobie o patriotyzmie. W tym względzie sztab generalny i jego wysłannik mieli o mnie bardzo wysokie mniemanie. Ich zdaniem byłem po prostu wzorem patrioty i wierzyli, że wesprę Ojczyznę w potrzebie. A groziły jej, Ojczyźnie, liczne niebezpieczeństwa. Imperializm amerykański szczerzył kły, odwetowcy niemieccy wecowali koziki i szykowali się do marszu na Kędzierzyn. Tylko ja mogłem uchronić Polskę przed czwartym rozbiorem, przed wojną nuklearną i totalną zagładą godząc się w imię najlepszej próby patriotyzmu na współpracę z Janem Frankowskim i jego przełożonymi. A ja nie i nie. Frankowskiemu patoka płynęła z ust, jak Forgellowi w Zamościu, gdy usiłował pozyskać Sobiepana Zamoyskiego. Też ciągle tylko patriotyzm i dobro Ojczyzny. A mnie dźwięczały w uszach słowa pana Zagłoby - diabeł się w ornat ubrał i ogonem na mszę dzwoni. W końcu i Frankowski sięgnął po argument ostateczny - a jak pan postąpi, gdy wybuchnie wojna? Natychmiast wyjadę na Nową Zelandię - odparłem z godnością. Posłuchanie było skończone.
Potem długo niczego nie słyszałem o służbach ani wojskowych ani cywilnych, choć one na pewno słyszały o mnie. Pod koniec lat 80. zadzwonił do mnie do Bonn jakiś facet podający się za polskiego prawnika pracującego w Niemczech i zaczął rozmowę, zatrącającą o szantaż. Powiedziałem, że jestem zajęty i żeby zadzwonił za pół godziny. Przez te pół godziny nasz przyjaciel, nieżyjący już Andrzej Chilecki z paryskiej "Kultury", który wiedział wszystko i o Niemczech i o Polsce podał mi sporo informacji. Przy ponownym telefonie mogłem mojemu nieproszonemu rozmówcy podać, jak się nazywa naprawdę, miejsce i datę urodzenia, stopień służbowy. Chciałem go jeszcze poinformować, czym się naprawdę w RFN zajmuje, ale odłożył słuchawkę i więcej o nim nie słyszałem.
Od tamtych wydarzeń nie mam najlepszej opinii o wojskowych służbach wywiadowczych. Nie ubolewam, że Macierewicz je rozpędza na cztery wiatry. Natomiast ujawnienie zbiorów zastrzeżonych niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo. Może narazić Polskę na śmieszność. Mimo to, mimo żem patriota gwarantowany przez sztab generalny Jaruzelskiego, wołam - otwórzcie do cholery te archiwa. Dowiedzmy się wszyscy, gdzie żyliśmy.
Inne tematy w dziale Polityka