Bywa, że wielka polityka ze swoim irytującym teatrem toczy się górą, a na dole dzieją się drobne z pozoru sprawy, które obnażają porażającą nieudolność naszego państwa – ba, jego wrogość wobec obywatela. O to zresztą miałem pretensję do Jarosława Kaczyńskiego, gdy był przy władzy. Zwiększenie roli państwa przy takim jego kształcie, jaki on dzisiaj jest, musiałoby oznaczać tylko i wyłącznie skuteczniejsze gnębienie obywateli, a nie poprawę ogólnego stanu rzeczy.
Wczoraj trafiłem na opis dwóch sytuacji, które każdemu normalnie myślącemu człowiekowi muszą się wydawać w oczywisty sposób absurdalne, szkodliwe i powodują, że stosunek obywatela do państwa jest taki, jaki jest: niechętny, nieufny, wręcz wrogi. Recepta, jaką PiS miał na zmianę tego stanu rzeczy – oczyszczenie państwa z układów – świadczyła o kompletnym niezrozumieniu istoty problemu. Wydawało się, że lepiej pojmuje ją Platforma, ale to był oczywiście tylko element teatru. PO jest tak skupiona na skutecznym odgrywaniu przedstawienia dla gawiedzi, że na rzeczywistą, ciężką pracę nad zmianą sposobu działania państwa, w tym aparatu urzędniczego, nie ma już czasu ani sił. Ani ochoty. Ba, jak świadczy druga z opisanych niżej spraw, wręcz się do utrzymania fatalnego stanu rzeczy przyczynia.
Pierwszą sprawę
opisało na pierwszej stronie sobotniego wydania „Życie Warszawy”. Streszczając, idzie o to, że warszawski Zarząd Transportu Miejskiego (instytucja równie skuteczna pod rządami HGW, co inne miejskie dyrekcje, w tym moja ulubiona – Zarząd Dróg Miejskich) kieruje do prokuratury doniesienia na tych pasażerów, którzy poprawią swój starty podpis na karcie miejskiej. ZTM uznaje, że jest to fałszerstwo. Takich doniesień według „ŻW” było już kilkadziesiąt. Prokuratura zajęła się kilkoma. Na szczególną uwagę w tekście zasługują tłumaczenia rzecznika ZTM, który całkiem poważnie uzasadnia ewidentną bzdurę.
Nie po raz pierwszy mam wrażenie, że w rozlicznych instytucjach, zwłaszcza tych lokalnego szczebla, pracują specjalnie dobierani ludzie, tak jakby ich pracodawca stawiał jako wymóg zatrudnienia IQ nie wyższe niż, powiedzmy, 80. Mówiąc wprost – mam wrażenie, że pracują tam debile. Nie wiem, czy jest sens to stwierdzenie uzasadniać. Ale spróbujmy. Otóż trzeba być debilem, żeby uznać za fałszerstwo sytuację, w której pasażer na swojej karcie miejskiej poprawia własny podpis – co jest w stanie dowieść, pokazując kontrolerowi inny dokument ze swoim podpisem i zdjęciem. Urzędnicy z ZTM działają na szkodę pasażera, któremu przysparzają bez powodu bardzo poważnych problemów, a także marnują publiczne pieniądze. Ktoś przecież musi doniesienie do prokuratury napisać, ktoś w prokuraturze musi się nim zająć, ktoś musi napisać choćby najkrótsze uzasadnienie umorzenia postępowania.
Zadziwiające, że szef tego całego interesu przygląda się szczęśliwy tym praktykom rodem z „Misia”, zamiast postawić swoich ociężałych umysłowo pracowników do pionu i wyjaśnić im, że ich robota polega na ułatwianiu, a nie utrudnianiu życia ludziom.
Druga
historia pojawiła się na stronach TVN24. Opowiada o właścicielach zabytkowego pałacu, którzy chcieli urządzić w nim hotel i restaurację. Niestety, mieli pecha: podczas prac remontowych odkryto na ścianach renesansowe freski. Idę o zakład, że większość nowobogackich właścicieli tego typu nieruchomości (o ile w ogóle zdecydowaliby się je zachować zamiast zburzyć i postawić w tym miejscu coś modniejszego) freski by po prostu zamalowała, żeby nie robić sobie problemu. W tym jednak wypadku trafiło na osoby wyjątkowo porządne, które swoje odkrycie zgłosiły do konserwatora zabytków, a nawet sprowadziły na miejsce grupę profesorów i studentów z UJ, którzy freskami się zachwycili.
Problem w tym, że fachowe zabezpieczenie malowideł kosztowałoby grube setki tysięcy, na co oczywiście właściciele nie mogą sobie pozwolić. MKiDN kasy nie da, a jego rzecznik beztrosko stwierdza: „Kupując nieruchomość, trzeba się liczyć z konsekwencjami”. Remont pałacu jest zatem wstrzymany, właściciele udupieni, a freski sobie niszczeją, bo uczciwym ludziom nikt nie chce pomóc.
Nie wiem, czy rzecznik ministra Zdrojewskiego zdaje sobie sprawę z konsekwencji postawy swojego resortu. Bo jeśli nie, to służę wyjaśnieniem: każdy właściciel zabytkowej nieruchomości, który przeczyta tę historię i będzie miał w przyszłości pecha odkryć u siebie jakieś cenne freski, rzeźby, posadzkę, stiuki – cokolwiek – czym prędzej owo znalezisko zamaluje, schowa, zakopie, skuje albo opchnie na lewo, żeby pozbyć się kłopotu. Tak oto MKiDN wykonało wspaniałą pracę, aby przekonać ludzi, że nie opłaca się być uczciwym, myśleć o dobru wspólnym i dbać o narodową kulturę. Brawo.
Mam głębokie przekonanie, że stosunek obywateli do własnego państwa kształtuje się nie na podstawie abstrakcyjnych teatralnych sporów, jakie toczą w Sejmie posłowie partii takiej i śmakiej, ale właśnie na podstawie takich zdarzeń. I jeśli takie historie przyjąć jako probierz stosunku państwa do obywatela, to jesteśmy wciąż – proszę wybaczyć określenie, ale szlag mnie trafia – w głębokiej dupie.
P.S. Przy okazji – kolejny odcinek z cyklu „Jak wali się ideologia ekooszołomów”, czyli mit globalnego ocieplenia: proszę czytać
tutaj.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka