Miniony tydzień to m.in. sprawa rezygnacji Związku Wypędzonych z forsowania Eriki Steinbach do rady Fundacji „Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie”. Jak się dziś okazuje, sama Steinbach wcale nie mówi o tej rezygnacji jednoznacznie i zaznacza, że w każdej chwili może wrócić do sprawy. Być może to jedynie zaznaczenie własnej pozycji („Jakbym chciała, to bym wróciła, ale teraz nie chcę”), a może realna możliwość. Prawdopodobnie wiele zależy od wewnątrzpartyjnych układów w CDU i umowy, jaką zawarła kanclerz Merkel z BdV i samą Steinbach.
W Polsce w sprawie pani Steinbach zapanowała rzadka zgoda. Pan prezydent ucieszył się, że Władysław Bartoszewski nawtykał Niemcom, zaś sam prof. Bartoszewski oburzył się, że Niemcy się na niego za to oburzają. Pojawiły się co prawda sceptyczne głosy komentatorów, twierdzących, że za sprawą wystąpienia Władysława Bartoszewskiego niemieckim radykałom łatwiej będzie przedstawiać polską stronę jako agresywną i roszczącą sobie zbyt duże prawa (i to bynajmniej wcale nie ze strony komentatorów „salonu”), ja jednak tych obiekcji nie podzielam. Czy z wystąpieniem Bartoszewskiego, czy bez, reakcja strony niemieckiej byłaby prawdopodobnie identyczna.
Ciekawe, że rząd w sprawie Steinbach nie odtrąbił wielkiego sukcesu, a jedynie sukces relatywny. I tu się zgadzam. Nie można mówić o porażce czy pyrrusowym zwycięstwie, jak chciał Jarosław Kaczyński. Skłonienie Angeli Merkel do narażenia się części swojego elektoratu, a także obrócenie Franka Waltera Steinmeiera w naszego (chwilowego) sojusznika w tej sprawie to względny sukces i dowód na niezłą dyplomatyczną robotę.
Nie zmienia to faktu, że Widoczny Znak powstanie i trudno sobie wyobrazić, żeby jego przesłanie miało zdecydowanie odbiegać od tego, co od lat mówi pani Steinbach. Nie zmienia to także faktu, że z trzech miejsc, jakie w radzie fundacji przypadają dla BdV, dwa zostaną obsadzone bliskimi współpracownikami Eriki Steinbach, ani tego, że sama Steinbach zyskuje rosnące poparcie części CDU.
Polska nie może oczywiście zablokować budowy Widocznego Znaku. Możemy i powinniśmy protestować, a także koniecznie tłumaczyć cierpliwie, dlaczego protestujemy. Ale jedynym dobrym sposobem odpowiedzenia na wizję Związku Wypędzonych byłoby profesjonalnie przygotowane muzeum II wojny światowej i dobrze prowadzona polityka historyczna na poziomie międzynarodowym. Chciałbym wierzyć, że rząd Tuska myśli serio o zbudowaniu muzeum, które na razie jest w fazie projektu.
W całej tej sprawie największą dla mnie zagadką pozostaje jednak postawa tych komentatorów, którzy wydają się nie rozumieć, jaka i o co toczy się gra. W zeszłym tygodniu ścierałem się o to w popołudniowych komentarzach Tok FM z Wojciechem Mazowieckim, który przywoływał wszystkie standardowe argumenty przeciwko – właśnie, przeciwko czemu właściwie? Przeciwko jakiejkolwiek reakcji na enuncjacje pani Steinbach? Trudno ustalić, o jaki sposób postępowania wobec problemu tej grupie publicystów chodzi. Być może idzie po prostu o to, żeby między Polską a Niemcami było „przyjemnie” i żeby Niemcy się na nas nie gniewali.
W każdym razie Wojtek Mazowiecki mówił i o tym, że to podobno Polacy wypromowali szefową BdV, i o tym, że nie mamy prawa wtrącać się w sprawę niemieckiej inicjatywy, i że – to moja ulubiona argumentacja – przemawiają przez nas kompleksy. Nie bardzo rozumiem, na czym te kompleksy miałyby polegać. Jak na mój gust, osoba zakompleksiona (podobnie byłoby z państwami, o ile państwa w ogóle mogą być zakompleksione, w co wątpię) raczej boi się wyrażać własnego zdania i w takiej postawie przede wszystkim upatrywałbym przejawów kompleksów.
Próbuję sobie odtworzyć sposób rozumowania komentatorów, wyrażających opinie podobne co Mazowiecki. Po pierwsze, muszą to być osoby, które całkiem na serio wierzą, że historia nie gra w dzisiejszych stosunkach wewnątrzeuropejskich większej roli. Oni odpowiedzieliby pewnie, że tak do tego podchodzą Niemcy. To kompletne nieporozumienie. Owszem, Niemcy w każdej sytuacji, gdy spotykają się z odniesieniami i argumentami natury historycznej z naszej strony – bądź jakiejkolwiek innej nacji, poza może (na razie jeszcze) Żydami - obruszają się i mówią, że nie rozumieją, czemu żyjemy w przeszłości, skoro trzeba budować wspólną przyszłość. Zarazem jednak robią mnóstwo, aby własną przeszłość wykreować na nowo. Chodzi więc nie tyle o to, aby nie żyć przeszłością, ale o to, aby nie żyć przeszłością niewygodną dla Niemców.
Z zainteresowaniem obserwuję na przykład, jak konsekwentnie na polu popkultury Niemcy starają się stworzyć legendę swojego rzekomego ruchu oporu i własnych krzywd z okresu wojny. Mieliśmy już film o tragedii pasażerów Gustloffa. Mieliśmy film „Biała róża”, pokazujący całkowicie marginalną, działającą w żałośnie amatorski sposób grupkę studentów o intencjach szlachetnych, ale raczej bawiących się w ruch oporu na poziomie przedszkolnym. Teraz podkreowywana jest legenda Clausa von Stauffenberga (kilka miesięcy temu pisałem o skandalicznej treści tablicy pamiątkowej w Wilczym Szańcu; w tej sprawie zapewne nic się nie zmieniło). Film, zrobiony z niemieckim wsparciem, jest naprawdę przyzwoicie zrealizowany, Tom Cruise sprawdza się nieźle w roli pułkownika (zdaje się, że nawet przepaskę nosi na właściwym oku), tylko znów brakuje w tym wszystkim kontekstu oraz informacji o tym, jakie były poglądy zamachowców, co miało się dalej stać z okupowaną częścią Europy, gdyby wygrali i o paru innych drobiazgach. Natomiast z całą konsekwencją inicjatorów wojskowego puczu nazywa się w „Walkirii” członkami „ruchu oporu”.
Oczywiście, jeśli wychodzi się z naiwnego założenia, że w stosunkach międzynarodowych nie istnieje nic takiego jak siła moralna państwa, która pozwala wywierać nacisk na międzynarodową opinię publiczną, a poprzez nią – na inne rządy, co z kolei pozwala uzyskiwać wymierne korzyści – jeśli zatem nie dostrzega się istnienia tej sfery stosunków międzynarodowych, to oczywiście wszystkie te filmy, a także projekt Widocznego Znaku i działania ziomkostw lub BdV nie mają specjalnego znaczenia. Nie układają się w żadną logiczną całość i nie warto się nimi przejmować. Kto jednak takie naiwne przekonania żywi, powinien przyjrzeć się historii państwa Izrael i zobaczyć, jak silny oręż jego rządy uczyniły właśnie z presji moralnej, wynikającej bezpośrednio z historii narodu żydowskiego. To nie mrzonka ani nawet jakieś imponderabilia, ale bardzo konkretna dziedzina polityki państwa. Erika Steinbach jest takim narzędziem dla Niemiec. Polska nie może udawać, że nic się nie dzieje.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka