Chciałbym publicznie odwołać wszystkie dobre rzeczy, jakie kiedykolwiek napisałem o Kazimierzu Marcinkiewiczu. Wahałem się od dłuższego czasu, czy stawiać sprawę tak radykalnie – w końcu jako premier, Kazimierz Marcinkiewicz nie robił samych złych rzeczy. Jednak ostatnie działania byłego premiera, związane z wyemitowaniem na antenie TV Puls wywiadu, jaki przeprowadził z nim Igor Janke, przelały czarę. Kazimierz Marcinkiewicz w mojej osobistej ocenie przeszedł niezwykle przykrą drogę: od rzetelnego, umiarkowanego i szukającego porozumienia z różnymi stronami konserwatywnego polityka do medialnego pajaca, miotającego się od ściany do ściany i szpanującego nową beemwicą i nową kochanką.
Najpierw o sprawie rozmowy z Igorem dla Pulsu. Igor zadał byłemu premierowi pytanie absolutnie zasadne. Relacja z tej rozmowy jest na
blogu Igora. Marcinkiewicz odpowiedział, choć – w mojej subiektywnej ocenie – był wyraźnie zdenerwowany samym pytaniem. Najbardziej jednak zagadkowa była jego późniejsza reakcja.
Skoro bowiem – jak twierdzi – nie miał żadnego udziału w grze spekulacyjnej naszą walutą, jaką prowadził Goldman Sachs, to czemu zażądał wycofania rozmowy i za jej wyemitowanie zagroził sądem? (Z tego ostatniego już się zresztą wycofał w czasie rozmowy w TVN24, po raz nie wiem już który pokazując własną niekonsekwencję.) Trudno mi to sobie wytłumaczyć inaczej niż strachem byłego premiera przed czymś, co w czasie tej rozmowy padło nieopatrznie z jego ust.
Jeśli zaś chodzi o sam Goldman Sachs i pracę Kazimierza Marcinkiewicza w tym banku. Po pierwsze – dziwne jest, że bank inwestycyjny wydaje nagle komunikat, w którym oznajmia, że owszem, spekulował walutą danego kraju, ale teraz już przestaje. Grupa moich znajomych przeanalizowała podobne sytuacje w przeszłości i nie znalazła precedensu tego typu. Banki nigdy nie mówiły otwarcie, a już tym bardziej w oficjalnych komunikatach, o swoich działaniach na rynku walutowym, noszących charakter posunięć spekulacyjnych na tak wielką skalę, mogącą pogrążyć walutę sporego kraju. Powstaje kolejne pytanie: czemu tym razem Goldman Sachs zachował się odmiennie? Czy może chodziło o to, żeby odwrócić uwagę od jakichś innych spraw? To oczywiście jedynie przypuszczenie.
We wczorajszych „Wydarzeniach Tygodnia” wróciłem oczywiście do tego tematu. Zadałem pytanie Markowi Zuberowi, po co wielkiemu inwestycyjnemu bankowi były premier, postać mało znacząca politycznie, w cywilu były nauczyciel fizyki z Gorzowa. Dr Zuber odpowiedział całkiem sensownie, że banki inwestycyjne zatrudniają często byłych polityków dla ich kontaktów i prestiżu. Jednak, jak wszyscy wiedzą, granice między służeniem swoimi kontaktami a działaniem niezbyt etycznym – na przykład wykorzystywaniem potem tych kontaktów przez pracodawcę w celu osiągnięcia zysku kosztem państwa i jego mieszkańców – jest płynna. Nie twierdzę, że przypadek Kazimierza Marcinkiewicza jest choćby w części równie naganny jak przypadek Gerharda Schrödera, którego postępowanie wobec Rosji trudno określić inaczej niż jako dokumentne zeszmacenie się. Mam jednak wrażenie, że były premier wszedł na grząski grunt.
Ale całkiem niezrozumiałe i niepotrzebne groźby wobec TV Puls to tylko ostatnie z jego wielu dokonań. Na pełną listę składają się różne drobne wyczyny, pokazujące kompletną utratę dystansu do siebie i poczucia przyzwoitości. Rozbawił mnie np. Marcinkiewicz, gdy niedawno, podczas pojedynku Tomasza Lisa z Jarosławem Kaczyńskim, wypowiadał się o tym, jaką to agresją cechowały się rządy PiS. Tego typu wypowiedzi ma zresztą Marcinkiewicz na koncie wiele, a odnotowując je, Igor Zalewski i Robert Mazurek niezwykle celnie nazwali byłego premiera „zetafonem”: wrzucasz monetę i słyszysz jakiś bełkot.
Jest wreszcie sprawa, o której najtrudniej pisać, czyli prywatne wyczyny Kazimierza Marcinkiewicza. Długo trzymałem się zasady, żeby o niej nie wspominać, ale na użytek tego wpisu postanowiłem ją zawiesić, gdy TVN24 zaserwowała nam obrazki z fazy przygotowań Kazimierza Marcinkiewicza do wieczornego wejścia w londyńskim studiu w programie bodaj Bogdana Rymanowskiego. Mogliśmy więc zobaczyć uroczo szczebioczącą przyjaciółkę byłego premiera, a za sprawą londyńskiego polskiego pisma „Cooltura” mogliśmy też poznać ją bliżej i dowiedzieć się na przykład, że polityką to ona się właściwie nie interesowała, a poglądów Kazia w zasadzie nie zna.
Przytaczam to ostatnie zdanie, ponieważ zawiera w sobie niezamierzoną zapewne przez jego autorkę prawdę: Kazimierz Marcinkiewicz jest dzisiaj człowiekiem bez poglądów. Facetem do wynajęcia, w każdej absolutnie dziedzinie.
Nie chcę się rozwodzić nad moją oceną jego życiowego wyboru. Dość stwierdzić, że jest ona jednoznacznie negatywna, zwłaszcza biorąc pod uwagę okoliczności rodzinne, które, jak sądzę, są tajemnicą poliszynela, ale o których nikt jeszcze otwarcie nie powiedział i nie napisał. Wiem też, że z rozmów bliskich do niedawna znajomych byłego premiera z nim samym wynika, że Marcinkiewicz, jak to się mówi potocznie, kompletnie odleciał. W każdym razie porozumienie z nim w ramach systemu wartości, jakim podobno był wierny przez wiele lat, stało się praktycznie niemożliwe. I o to mam również do Marcinkiewicza pretensję, ponieważ jego działanie dało asumpt i argument do ręki postaciom tego autoramentu co Joanna Senyszyn, uwielbiającym mówić o hipokryzji i fałszywości tych, którzy mają usta pełne frazesów o wartościach.
Żeby było jasne: wszyscy są tylko ludźmi i problemem nie musi być nawet to, co zrobił Marcinkiewicz ze swoim prywatnym życiem, ale to, w jaki sposób to zrobił. A mianowicie – kompletnie bez klasy. Wszyscy wiedzą o politykach, którzy przeszli podobne problemy, ale na plotkarskich stronach tabloidów się nie pojawiają. Jeśli już występują, to wciąż jako poważne osoby, których polityczne działania mają znaczenie bez porównania większe niż te ze sfery prywatnej.
Marcinkiewicz, który dzisiaj żali się jak mały chłopczyk, że padł ofiarą kolorowych gazet, jest sam sobie winien. To on podjął grę, która skończyła się dla niego bardzo smutno. Zrobił to najprawdopodobniej dlatego, że był przekonany, iż jest niepokonanym macherem od mediów i rozegra je, jak będzie mu wygodnie. Przeliczył się. Okazał się, jak to sam kiedyś powiedział o swoich obecnych politycznych sponsorach, cieniasem (jak to się ironicznie sprawy układają). A gdy się zorientował, że dał ciała, pobiegł na skargę do innych mediów: „Mamusiu, oni się biją!”.
Pewien mój znajomy opowiedział mi hipotezę bardzo daleko posuniętą, dotyczącą prywatnych przygód Marcinkiewicza, a właściwie przyczyn ochoczego o nich opowiadania. Wedle tej teorii, były premier miałby ochotę na stanowisko komisarza UE, ma jednak w pamięci to, co spotkało Rocco Buttiglione, który szczerze zrelacjonował swoje niepoprawne politycznie poglądy na kwestię homoseksualizmu i nie dostał unijnego stanowiska. Otóż dawny Marcinkiewicz w konserwatywnym wydaniu z punktu widzenia eurolewicy mieściłby się tak gdzieś pomiędzy Hitlerem a generałem Franco. Ale już Kazimierz „Zmiana” Marcinkiewicz w nowym wydaniu, przy każdej okazji krytykujący Kaczorów, beztrosko zostawiający żonę i brylujący na salonach z nową, atrakcyjną i o wiele od siebie młodszą panienką przy boku to co innego. Ten Marcinkiewicz mógłby spokojnie podać rękę Joschce Fischerowi czy Cohn-Benditowi, mówiąc: „Chłopaki, o co wam chodzi, ja przecież jestem taki jak wy!”.
Może to jednak zbyt daleko posunięte oskarżenia. Gdy spytałem o prawdopodobieństwo takich motywacji osobę, która nieźle znała Marcinkiewicza, ten ktoś odpowiedział: „To niemożliwe, Kazimierz jest na to za głupi”.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka