Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
720
BLOG

Ćwiąkalski odszedł. Krzyżyk na drogę

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 54

Odejście ministra Ćwiąkalskiego na większość dnia przyćmiło inaugurację Baracka Obamy. Cóż, bliższa koszula ciału. Inauguracji nie świętuję, ale z okazji odejścia Zbigniewa Ćwiąkalskiego mogę wychylić kieliszek wina.

Jeżeli przyjąć, że motywacje swoją drogą, a czyny – swoją, trzeba premiera pochwalić za zdymisjonowanie Zbigniewa Ćwiąkalskiego. (Piszę „zdymisjonowanie” a nie „przyjęcie dymisji”, bo w ciągu dnia stało się jasne, że ta druga wersja została uzgodniona pomiędzy panami jedynie po to, żeby minister mógł odejść względnie honorowo.)

Po pierwsze – ponieważ za sprawę Pazika dymisja się należała. Taki powinien być polityczny standard w normalnym kraju. Zbigniew Ćwiąkalski tego najwyraźniej nie pojmuje lub nie przyjmuje do wiadomości, skoro oznajmiał, że on się winny nie czuje. Można przyjąć, że faktycznie nie miał bezpośredniej kontroli nad miejscem pobytu więźnia i sposobem jego nadzorowania. To jednak nie zmienia kwestii: polityczna odpowiedzialność spada na niego. A że mamy do czynienia z przypadkiem prestiżowym, skutki powinny być poważne.

Przy okazji, na marginesie, odpowiadam od razu tym, którzy powiedzą, że nie ma powodu, aby wymiar sprawiedliwości czy sam minister zajmowali się szczególnie akurat sprawą Krzysztofa Olewnika, bo podobnych spraw są z pewnością dziesiątki lub nawet setki. Niby racja, ale tylko częściowo. Sprawy prestiżowe mają bowiem walor przykładu. Sposób podejścia do nich tworzy atmosferę dla całego aparatu urzędniczego i każe myśleć, że w podobnych sprawach reakcje szefostwa mogą być podobne.

Wracając do odpowiedzialności Ćwiąkalskiego – nie jest ona bynajmniej czysto symboliczna. W końcu minister sprawuje nadzór nad Służbą Więzienną i ma wpływ na nominacje w niej oraz jej metody pracy. Jeśli dyrektor zakładu karnego w Płocku udaje Greka i oznajmia, że nie miał obowiązku szczególną pieczą otaczać Pazika, to znaczy, że minister nie kontroluje prawidłowo podległej mu służby, w której najwyraźniej na kluczowych stanowiskach pracują albo idioci w typie naczelnika Twardyjewicza z „Vabank II”, albo ludzie skorumpowani. Inaczej deklaracji dyrektora ZK z Płocka nie jestem w stanie sobie wytłumaczyć. Tak czy owak, rozpatrując sprawę na tym poziomie, reakcja premiera jest jak najbardziej  prawidłowa.

Po drugie – ponieważ Zbigniew Ćwiąkalski był dla Donalda Tuska problemem już od jakiegoś czasu. W rządzie znalazł się – co do tego nie miałem nigdy wątpliwości – w ramach spłacania długu wyborczego wobec środowisk prawniczych. Donald Tusk nie miał jednak długookresowego interesu w uleganiu postulatom tychże. Przeciwnie: w jego interesie leżało utrzymanie wsparcia tych młodych prawników, którzy warunkowo wsparli Platformę, wierząc jej obietnicom otwarcia zawodów prawniczych. Dlaczego? To proste: jest ich zwyczajnie więcej. W tej dziedzinie Zbigniew Ćwiąkalski przeprowadzał pewne pozorowane ruchy, w istocie jednak przez całą swoją kadencję działał konsekwentnie w interesie prawniczych korporacji, a zwłaszcza swojej własnej – adwokackiej (z której, jak z pełną powagą oznajmiał po nominacji, odszedł w związku z objęciem urzędu). Temu miały służyć limity przyjęć na aplikacje oraz skandaliczny egzamin, w wyniku którego – przypominam – na aplikację adwokacką dostało się niespełna 12 proc. kandydujących, a pytania obejmowały dziedziny tak niezbędne młodym prawnikom jak prawo łowieckie czy wodne.

Wiem o co najmniej dwóch sytuacjach, w których premier Tusk wyrażał wyraźne niezadowolenie z działań swojego ministra, sygnalizując jednocześnie wsparcie dla inicjatyw takich jak Stowarzyszenie Fair Play. Inna sprawa oczywiście, że póki Zbigniew Ćwiąkalski kontrolował resort, nic zmienić się nie mogło. Teraz nadarzył się genialny pretekst i premier ochotnie z niego skorzystał.

Tu dochodzimy do kwestii, którą w ciągu dnia minister Ćwiąkalski określił mianem „dymisji wizerunkowej”, choć już wieczorem, najwyraźniej ostro poinstruowany przez rządowych spin doktorów, zmienił zdanie i doszedł do wniosku, że jego dymisja była jednak „polityczna”. Jaka więc była? Oczywiście i taka, i taka. O politycznych jej aspektach pisałem. Splatają się one zresztą w jedno z aspektem wizerunkowym. Ten ostatni ma natomiast szczególne znaczenie w kontekście ostatniego wydarzenia, czyli samobójczej (ale przez kogo inspirowanej?) śmierci Pazika. Sprawa Olewnika jest dla rządu kłopotem, ponieważ wywołuje olbrzymie emocje, a z rodziną zabitego łatwo się utożsamić: bezsilni, zrozpaczeni ludzie w obliczu bierności czy nawet niechęci państwa. Zbigniew Ćwiąkalski ze swoim cyniczno-technokratycznym podejściem stawał się tutaj obciążeniem. Dymisją premier pokazał: proszę bardzo, nie ma świętych krów, a ja bierności tutaj tolerował nie będę.

To oczywiście sprawy Olewnika nie rozwiązuje. W kwestii Pazika mieliśmy już dymisje – i bardzo dobrze – a teraz można by oczekiwać rzetelnego dochodzenia. Mam nadzieję, że nie ominie ono również sądu, który nakazał dostarczenie więźnia do Płocka. Tłumaczenie, że nie ma o czym mówić, bo takie było polecenie sędziego, należy uznać za skrajnie naiwne. Dawno już nie mamy powodów, aby sądzić, że sędziowie nie ulegają pokusom i nie mogą odgrywać ról, wyznaczanych im przez świat przestępczy.

Dobrze byłoby też w końcu zobaczyć akty oskarżenia wobec policjantów i prokuratorów, którzy w sprawie Krzysztofa Olewnika dopuścili się skandalicznych zaniedbań – tak zadziwiających, że znów trudno przypisać je jedynie zwykłej głupocie i instytucjonalnej inercji, choć tych z pewnością w tych dwóch instytucjach nie brakuje.

Niektóre środowiska podniosły oczywiście larum, gdy Zbigniew Ćwiąkalski spadł z ministerialnego stolca. Miałem wczoraj okazję wystąpić w TVN24 wspólnie z nieocenionym redaktorem Wołkiem, który rozpływał się wprost nad zaletami Zbigniewa Ćwiąkalskiego, a moje argumenty o egzaminach na aplikacje i pomyśle limitów zbył stwierdzeniem, że to nieprawda – nie przytaczając jednak żadnych kontrargumentów. Przy okazji redaktor Wołek wspominał również Zbigniewa Ziobrę jako negatywny wzór, swoistego antyministra sprawiedliwości. Ziobro odbija się zresztą czkawką wielu osobom.

Podobne pienia zachwytu nad ministrowaniem Ćwiąkalskiego wydobywały się z gardła Zbigniewa Hołdy, który przez moment był typowany na następcę Ćwiąkalskiego. Miejmy nadzieję, że to jedynie plotka, bo jego nominacja oznaczałaby, że resort sprawiedliwości skupiłby całe swoje siły na ulżeniu ciężkiemu losowi pokrzywdzonych przez los osadzonych, którzy przecież nie są winni temu, że los zmusił ich do kradzieży, rozbojów i morderstw. Do chórku dołączył również, a jakże, Andrzej Zoll, oburzając się na „cyniczny atak opozycji” i rozwodząc się nad zaletami zdymisjonowanego ministra. Na ogół unikam takiego sposobu myślenia i argumentacji, ale w przypadku prof. Zolla jestem pewien: jeśli Andrzej Zoll kogoś gorąco wspiera, taka osoba jest z całą pewnością niezwykle szkodliwa dla wymiaru sprawiedliwości i kształtu prawa karnego.

Zastanawiające, że przy okazji dymisji ministra Ćwiąkalskiego niemal nikt nie przypominał już ekspertyzy prawnej, dotyczącej zatrzymania Ryszarda Krauze i dialektycznych wywodów ministra, który dowodził, że nie ma tu konfliktu interesów, czy regularnej czystki, jakiej po objęciu stanowiska dokonał Ćwiąkalski w prokuraturze. Nikt też jakoś nie pytał, czemu przez cały okres ministrowania nie udało się przygotować projektu rozdzielenia stanowisk prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości. O tym sztandarowym projekcie PO w ogóle jakoś cicho od pewnego czasu.

Kto zostanie następcą Ćwiąkalskiego – nie mam pojęcia. Mam tylko nadzieję, że nie będzie to liberał zafiksowany na prawach przestępców i resocjalizacji, jak Zbigniew Hołda, ani nikt z wewnątrz środowiska prawniczego. Mam nadzieję, że Donald Tusk, choćby i kierując się względami wizerunkowymi (ale akurat w tym wypadku skutek może być pozytywny), umieści w resorcie sprawiedliwości osobę spoza środowiska prawniczego, nieskrępowaną zobowiązaniami wobec niego, a próbującą konkurować z wizerunkiem twardego szeryfa, jaki stworzył sobie Zbigniew Ziobro. Premier potrzebuje człowieka twardego i bezwzględnego wobec przestępców, nie bojącego się naruszyć interesów korporacji, ale jednocześnie działającego w sposób spokojniejszy i bardziej stonowany niż Zbigniew Ziobro.

A co ze Zbigniewem Ćwiąkalskim? On na pewno nie zginie – sam mówił, że ma do czego wracać. I w to akurat nie ma co wątpić. Korporacja adwokacka przyjmie go z otwartymi ramionami, wszak przez ostatnie kilkanaście miesięcy twardo pilnował jej interesów w rządzie Donalda Tuska.

 

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj54 Obserwuj notkę

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (54)

Inne tematy w dziale Polityka