Głosowanie nad wetem prezydenta ujawniło przy okazji ledwo ukryte wady polskiego systemu politycznego, w szczególności jego ustawodawczej części. Uświadomiłem to sobie, kiedy zobaczyłem pustą w czasie debaty nad wetem salę i zastanowiłem się, czy w czasie debaty o kluczowej kwestii systemu emerytalnego w Izbie Reprezentantów sala mogłaby także świecić pustkami. Oczywiście - nie. Tylko że w Stanach tego typu debata byłaby potraktowana zgodnie ze swoją nazwą, a nie jako rytuał, który trzeba odbębnić. Innymi słowy - w czasie debaty mogłoby się zdarzyć, że któryś z kongresmenów zmieni zdanie i da się przekonać.
Mógłby zaś zmienić zdanie dlatego, że coś takiego jak dyscyplina klubowa, czyli zmuszanie parlamentarzysty do głosowania ewentualnie niezgodnego z własnym przekonaniem, w Stanach nie istnieje. Owszem, są liderzy większości i mniejszości, ale wszystko, co mogą, to przekonywać poszczególnych deputowanych i mozolnie zbierać głosy przed ważnym głosowaniem. Nikomu niczego nakazać nie mogę i karać za złamanie tego nakazu nie mogą również.
Członkowie Kongresu są zatem rozliczani przez swoich wyborców z własnej konsekwencji w poglądach i podejmowanych decyzji bardzo skrupulatnie. Stąd sens miało wyliczenie, które pojawiało się przed ostatnimi wyborami prezydenckimi, gdzie wskazywano, w ilu procentach przypadków John McCain głosował niezgodnie ze stanowiskiem swojej partii - a było wiele takich przypadków - zaś Barack Obama - prawie nigdy. Wniosek był taki, że Obama jest partyjnym konformistą, a McCain - człowiekiem wiernym własnym poglądom.
W Stanach takie stawianie sprawy jest możliwe oczywiście dlatego, że wybory są większościowe. Tylko wtedy kandydat jest realnie rozliczany ze swoich dokonań i ma naprawdę silny mandat od swoich wyborców, który pozwala mu na niezależność wobec partyjnej linii. Ba, nawet mu ją nakazuje! I oczywiście brak partyjnych list wyborczych, a zatem nie ma mowy, żeby ktoś za ustawiczne nieposłuszeństwo został przez prezesa partii z takiej listy skreślony.
W Polsce wybory są proporcjonalne, a kształtem list zarządzają partyjni bossowie. To potężny instrument dyscyplinowania. Większość posłów zostaje sprowadzona do roli mięsa armatniego, pozbawionego własnego zdania i w ogóle twarzy. Nikt nie musi siedzieć na sali podczas debaty, bo debata nie ma znaczenia. O wszystkim decydują uzgodnienia pomiędzy partyjnymi liderami, które mięso armatnie bezwolnie zaakceptuje. I nikt mięsa z tego nie rozliczy. Mięso zawsze jest potrzebne, więc im mięso mniej będzie gadać, ciszej siedzieć i posłusznie wciskać guziki, tym ma większą szansę znaleźć się znowu w Sejmie.
Do tego istnieje instytucja dyscypliny partyjnej, która prowadzi do sytuacji, gdy ludzie muszą głosować wbrew własnemu przekonaniu - jak choćby wielu posłów PiS dzisiaj. A zapewne i ci z posłów Lewicy, którzy mają jakieś przekonania. W tych warunkach nie ma oczywiście mowy o żadnych merytorycznych argumentach czy debatach. Jeśli jakieś się pojawiają, to jedynie jako element rytuału. W gruncie rzeczy wybory można by sprowadzić do głosowania nie na ludzi, ale na punkty, które następnie byłyby przyznawane partyjnym przywódcom. Każdy z nich dysponowałby odpowiednią ich liczbą i używał jej w głosowaniach, dogadując się z innymi tak albo inaczej. W gmachu Sejmu można by zrobić muzeum i centrum historyczne, a kilku partyjnych liderów zamknąć w jakiejś piwniczce - niech sobie tam siedzą i głosują. Byłoby taniej, mniej irytująco, a wyszłoby na to samo.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka