To, co dzieje się wokół gruzińskiego incydentu, jest dla mnie zadziwiające. Nie, nie to, że BOR-u nie było przy prezydencie, nie odejście lub nie płk. Olszowca, ani nawet nie kuriozalny raport ABW. Zadziwiające jest dla mnie, że zdecydowana większość komentatorów i relacjonujących sprawę dziennikarzy wydaje się przyjmować tę sprawę zgodnie z toczącą się wokół niej grą pozorów. Rzecz w tym, że ta gra pozorów jest szyta niezmiernie grubymi nićmi i nie trzeba być osobą wyjątkowo przenikliwą, żeby podejrzeć pod nią istotę rzeczy. A jednak nic takiego się nie dzieje.
Wspomniani komentatorzy i dziennikarze mówią o wydarzeniu tak, jakby faktycznie chodziło jedynie o niedociągnięcia w pracy Biura Ochrony Rządu, jakby raport ABW powstał z czysto merytorycznej potrzeby, a premier Tusk autentycznie troszczył się o zdrowie prezydenta Kaczyńskiego. Ten teatr jest ustawiany dla publiczności, ale warto i trzeba go demaskować, gdzie się tylko da.
Spór trzeba sprowadzić do jego istoty, tak jak postarałem się to wczoraj zrobić, komentując w TVP Info konferencję Donalda Tuska na temat raportu Kancelarii Premiera w sprawie incydentu. Inaczej rozmowa o nim nie ma przecież najmniejszego sensu.
Przede wszystkim - po co prezydent pojechał do Gruzji i dał się zaciągnąć pod „granicę" z Osetią? Ano dlatego, że uważa za słuszne, aby nawet metodami partyzanckimi zawracać uwagę na niebezpieczeństwo, jakie tworzy Rosja - mówiąc oczywiście w wielkim skrócie. Spotkałem się już z pytaniem, po co Lech Kaczyński tam jechał, skoro i tak nie przyniosło to żadnego konkretnego skutku w postaci np. reakcji Unii Europejskiej. A przecież nie chodzi tutaj o taki skutek. Tego nikt się już spodziewać nie może, obserwując funkcjonowanie niemal oficjalnego prorosyjskiego lobby w polityce europejskiej, którego najmocniejszymi punktami są Paryż, Berlin i Rzym. Chodzi o to, żeby - w ramach swoich możliwości, czasem nawet czysto symbolicznie - zaznaczać swoje odrębne zdanie, bo tylko w ten sposób wewnątrz Unii zostaje jeszcze zachowana jakaś równowaga pomiędzy owym lobby a poglądem przeciwnym i grupą krajów, dla których bliskość z Rosją za wszelką cenę nie oznacza żadnych świetnych interesów. Pisałem o tym niedawno w „Rzeczpospolitej" - zachęcam do sięgnięcia po tamten tekst.
Rząd tę politykę kontestuje - z dwóch powodów. Po pierwsze - bo woli w Unii płynąć z głównym nurtem (tu znów odsyłam do mojego tekstu z „Rzepy"). Po drugie - ponieważ generalnie torpeduje prezydenta, i to niezależnie od racji strategicznych, interesu państwa i racji stanu, co widać coraz wyraźniej.
Faktem jest, że wizyta w Gruzji była przez Gruzinów kiepsko przygotowana; wiele też wskazuje na to, że strona gruzińska mogła się spodziewać określonej reakcji Osetyńców/Rosjan w konkretnym miejscu trasy. To jednak nie zmienia postaci rzeczy, że incydent powinien był zwrócić uwagę na zasadniczą kwestię: w miejscu, gdzie powinna istnieć pełna gruzińska suwerenność, ta suwerenność, wbrew planowi Sarkozy'ego, nie istnieje.
Zamiast podkreślać tę sprawę, polski rząd skupił się na sprawie z pozoru całkowicie nielogicznej: na swojej nagłej niezwykłej trosce o bezpieczeństwo prezydenta Kaczyńskiego. Oczywiście chodziło o to, aby pokazać Lecha Kaczyńskiego po raz kolejny jako nieodpowiedzialnego watażkę, który pcha się tam, gdzie go być nie powinno, a rozsądny, myślący polski rząd musi się troszczyć o jego ochronę, bo on sam nie potrafi. W ten sposób upieczono dwie pieczenie na jednym ogniu: zdeprecjonowano politykę prezydenta wobec Rosji i samego prezydenta. Formalne kwestie, dotyczące działania BOR, są tu całkowicie wtórne.
Ciekawym akcentem jest oczywiście słynny raport ABW. Zwracam uwagę, że to, co upubliczniła wczoraj Kancelaria Premiera to nie jest sam raport ABW. To jego przetworzona wersja, podpisana przez ministra Cichockiego. Widocznie oryginał, stworzony przez Krzysztofa Bondaryka i jego ludzi, został uznany za zbyt kompromitujący. I jeśli faktycznie zawierał stwierdzenia, o jakich pisał „Dziennik", musiał brzmieć jak dokument z „Różowej Pantery" albo „Szpiegów takich jak my". Najzabawniejsze było w nim stawianie mocnych tez na podstawie tego, że na jakimś zdjęciu Saakaszwili się śmieje oraz tego, że żaden z pojazdów konwoju nie nosi śladów po kulach. Jak napisałem w „Fakcie" - najlepiej, gdyby ślady po kulach nosił sam prezydent Kaczyński. Wtedy nie byłoby wątpliwości, że zamach miał miejsce.
Zagadką pozostaje (nie słyszałem, żeby jakiś dziennikarz o to zapytał), czemu raport w sprawie, która, wydaje się, ewidentnie leży w gestii AW, sporządza ABW. No, chyba że chodzi o osobę wyjątkowo usłużnego i w ogóle wielce fachowego Krzysztofa Bondaryka, który po prostu robi, czego się od niego oczekuje. W każdym razie, jeżeli to są metody wnioskowania i działania ABW, to właściwie Agencję można równie dobrze rozwiązać. Ja z moimi dwoma kolegami też potrafilibyśmy robić takie świetne analizy, a będziemy tańsi niż Bondaryk i jego koledzy.
(Tu nie mogę się powstrzymać od dygresji. Kilka dni temu oglądam rozmowę Katarzyny Kolendy-Zaleskiej z premierem Schetyną, który wywodził, że gdy tylko Krzysztof Bondaryk publicznie przedstawi dane o pieniądzach, jakie pobiera z Ery, to wszystko już będzie OK. „Ale pan te informacje zna?" - pyta Kolenda. „Tak - rzecze na to Schetyna - ale to nie wystarczy, musi je jeszcze poznać i zaakceptować opinia publiczna". I tu dla koleżanki Zaleskiej temat się kończy. Nie mówię już o tym, że sprawa ewidentnego konfliktu interesów specjalnie jej nie zajmuje, ale że nie zadaje oczywistego w tym momencie pytania: „A w jaki to sposób, panie premierze, poweźmie rząd przekonanie, iż opinia publiczna zaakceptowała drugą pensję pana Bondaryka? Przeprowadzicie sondaż czy może referendum? A jeśli wynik będzie negatywny to co - Bondaryk poleci?". No, ale może ja się czepiam.)
Przy okazji rząd piecze jeszcze dodatkowy, mały kotlecik: usuwa z pobliża prezydenta jego ulubionego pułkownika Olszowca. Nie ma żadnych wątpliwości, że to złośliwość, ale prawdopodobnie nie bezinteresowna - Olszowca można zawsze w zamian za coś odwiesić, a pułkownik Olszowiec jest dla prezydenta zaskakująco i zadziwiająco ważny.
I na tym główny wątek wypada zakończyć. Na marginesie warto natomiast dodać, że faktycznie, stosunki pomiędzy Olszowcem a prezydentem są dość kuriozalne i niewiele mają wspólnego z profesjonalną ochroną polityka wysokiej rangi. Mówiąc, że potrzebuje przy sobie „zaufanych ludzi", pan prezydent ma na myśli coś innego, niż miałaby większość głów demokratycznych państw, mówiąc o zaufaniu do swojej ochrony. Im chodziłoby o zaufanie do umiejętności i profesjonalizmu; prezydentowi chodzi o zaufanie w takim znaczeniu, w jakim darzył nim choćby swą ulubioną, a fatalną dla jego wizerunku Annę Fotygę.
Z drugiej natomiast strony nie jestem w stanie zrozumieć sytuacji, w której ochrona ma rządzić ochranianym. Owszem, to jest możliwe w palnie czysto taktycznym. Jeśli polityk poddaje się w czasie jakiejś misji czy podróży ochronie, to w ramach wcześniej ustalonego planu powinien jej poleceń słuchać. Czym innym jednak jest sytuacja, gdy ochraniany sam ustala pewne generalne zasady. Ot, choćby taką, że w weekend ma ochotę całkiem sam lub najwyżej z jednym, dyskretnym ochroniarzem, pójść do kina. Albo że konwój, którym na co dzień porusza się po mieście, ma mieć góra dwa samochody. Owszem, ochrona może mu uczciwie oznajmić, że w tych warunkach nie jest w stanie zapewnić mu pełnego bezpieczeństwa. Trudno - decyzja VIP-a.
Sytuacja, gdy ochrona zaczyna dyktować warunki, jest taka sama, jak w przypadku każdej służby, która zrobi wszystko, aby tylko wydawać się potrzebna. Żenujące są tłumaczenia polityków, którzy otaczające ich bizantyjskie świty wyjaśniają wolą oficerów ochrony. Może nawet nie kłamią, ale kto w końcu tu kim rządzi: oni BOR-em czy BOR nimi? BOR może z czasem przekonać najważniejsze osoby w państwie, że aby je skutecznie chronić, musi na co dzień jeździć czołgami. Prawem VIP-a powinno być powiedzenie ochronie „dość". Jeśli tak, to deklaracja prezydenta, że na Daleki Wschód życzy sobie jechać bez ochrony, powinna zostać spełniona.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka