Obejrzałem „Teraz My!" z Mirosławem Drzewieckim dopiero teraz, z ciekawości, gdy zorientowałem się, że program wzbudził jakieś kontrowersje. Dotychczas, znając go z opisów, nie bardzo rozumiałem, czego by miały dotyczyć. Po obejrzeniu go nadal uważam, że sprawa jest jasna: minister w Sylwestra 1999 roku został na Florydzie zatrzymany przez policję - czy faktycznie za uderzenie żony, czy też przez nieporozumienie, tego nie przesądzam i nie przesądzali tego również Andrzej Morozowski i Tomasz Sekielski - a następnie, w toku procedur policyjnych i sądowych, kilkakrotnie poświadczył ewidentną nieprawdę, przedstawiając się jako osoba niemal bez środków do życia, a także - wedle dokumentów - jako dyplomata. Minister tłumaczył się z tego wszystkiego dość mętnie i niespójnie, a przede wszystkim konsekwentnie unikał odpowiedzi na pytania o poświadczenie nieprawdy.
Kontrowersje mają dotyczyć tego, że program był nierzetelny, zbyt głęboko wkraczał w życie prywatne ministra, a autorzy byli zbyt napastliwi. Nie rozumiem tych zarzutów. Mrozowski z Sekielskim zebrali pakiet oficjalnych dokumentów sądowych z Miami. Zawarte w nich stwierdzenia nie dają się wytłumaczyć jedynie jakąś półoficjalną praktyką postępowania tamtejszego wymiaru sprawiedliwości wobec turystów, jak sugeruje np. Paweł Wroński, dołączający do chóru potępiającego autorów „Teraz My!". W dodatku Sekielski z Morozowskim pojawili się wcześniej u Drzewieckiego, dając mu szansę na przygotowanie się do programu, co uważam akurat za błąd. Podobno inaczej nie dawało się go do TVN ściągnąć, jednak wyobrażam sobie, że gdyby obowiązywały nas standardy choćby brytyjskie, ministrowi trudno byłoby odmawiać przez długi czas wizyty w jednym z najważniejszych telewizyjnych programów publicystycznych, a kiedy by się w nim zjawił, zostałby z całą uzasadnioną brutalnością zaskoczony dokumentami z przeszłości. Tu nie ma sentymentów i być nie powinno.
Drzewiecki - co sugeruje sam Andrzej Morozowski - miał jednak kilkanaście godzin na dobre przygotowanie się ze specjalistami od gaszenia pożarów wizerunkowych. I robił, co mógł, starając się przykryć najtrudniejsze dla siebie pytania wątkami osobistymi. Klasycznym takim chwytem - jakkolwiek cynicznie może to zabrzmieć - było przywołanie w końcu choroby żony, która czeka na operację na Florydzie. Zabieg wypróbowany: wyciągnąć coś wzruszającego ze spraw osobistych, a widzowie będę ci współczuć. Powtarzam: brzmi to szokująco i cynicznie, ale proszę spytać jakiegokolwiek spin doktora.
W „Gazecie Wyborczej" rozmowę z Andrzejem Morozowskim przeprowadziła Młiada Jędrysik, specjalistka od ideologicznych ataków. Andrzej argumentuje w niej rzeczowo i rozsądnie, a w którymś momencie przywołuje najciekawszy argument, pytając: „Czy gdyby na miejscu Drzewieckiego był Gosiewski, też uważalibyście, że nic się nie stało?". Oczywiście jest to pytanie retoryczne. Gdyby na miejscu Drzewieckiego był Gosiewski (jak wszyscy wiedzą, bynajmniej nie mój idol), z całą pewnością nie przeczytalibyśmy w „GW" komentarza Dominiki Wielowieyskiej, która z pasją wywodzi: „Staję w obronie ministra. Wyciąganie jego spraw rodzinnych wydaje mi się rzeczą fatalną. Rzekome krzywoprzysięstwo to zarzut mocno naciągany, a wyjaśnienia Drzewieckiego brzmią wiarygodnie. Zresztą nawet gdyby sam poprosił o obrońcę z urzędu, to też nie robiłabym z tego wielkiej tragedii. Bo gdy człowiek za granicą wpada kłopoty, nie zna języka, nie ma znajomych w mieście, to błyskawiczne znalezienie adwokata może być trudne".
Taka taryfa ulgowa obowiązuje jedynie w przypadku niektórych, a innym się nie należy. Nie należała się np. nieszczęsnemu Gosiewskiemu w sprawie jego alimentów, choć to przecież też jego „sprawy rodzinne". I, moim zdaniem, jak najsłuszniej, tylko że wszystkim należy się to samo traktowanie.
Hipokryzja i stronniczość „Wyborczej" osiąga w tym wypadku szczyty Himalajów, ale to przecież nic niezwykłego.
Tymczasem także pan premier wydaje się nie widzieć problemu w tym, że jego podwładny może mieć na koncie kłamstwo pod przysięgą. Według dobrych standardów, o których tyle tu mowy, należałoby przynajmniej Drzewieckiego zawiesić do czasu wyjaśnienia sprawy. Nie wyobrażam sobie, żeby skończyło się to inaczej dla członka brytyjskiego czy szwedzkiego gabinetu. Na ile rozumiałem obietnice Tuska, składane przed wyborami i tuż po nich, tak właśnie miał działać jego rząd. Lecz widocznie premier Tusk także jednym wybacza więcej, a innym mniej, zaś zapowiadane przez siebie przejrzystość i surowość w wymaganiach wobec swoich ludzi stosuje wybiórczo. Ale to w końcu też nie żadne zaskoczenie.
Przypomnijmy sobie wreszcie, jak to w „Teraz My!" pokazano słynne taśmy Beger. Tamten program mógł budzić znacznie większe wątpliwości: raz, że do współpracy w prowokacji wciągnięto jedną stronę politycznego sporu, a priori stawiając ją w roli cnotliwej bohaterki; dwa, że ze sprawy w polityce całkiem zwyczajnej, choć zwykle rozgrywającej się za kulisami, czyli politycznych negocjacji ze stanowiskami w tle, zrobiono coś niebywałego. Jakoś sobie nie przypominam, żeby wtedy Dominika Wielowieyska i inni dzisiejsi obrońcy Drzewieckiego wyrażali swoje oburzenie i bronili Lipińskiego. A choć sprawa była innego rzędu, powodów formalnych i etycznych, aby go bronić, było wtedy znacznie więcej niż jest dziś, aby bronić Drzewieckiego.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka