W Święto Niepodległości najpierw trochę się rozczarowałem. Wywiesiwszy flagę na swoim balkonie wczesnym przedpołudniem, rozejrzałem się po ulicy. Gdzieś daleko dojrzałem jedną flagę; gdy potem jechałem do miasta, przekonałem się, że było ich w sumie niewiele.
Ale w centrum natknąłem się na potężne korki. Na uroczystości przyjechały tłumy. Nie wiem, ilu tylko z ciekawości, ilu z owczego pędu, ilu z powodu ładnej pogody, a ilu dlatego, że rocznica niepodległości w jakiś sposób ich obchodzi. Faktem jednak jest, że ludzi było mnóstwo.
W Muzeum Niepodległości mój ulubiony pieśniarz Jacek Kowalski miał ze swoim zespołem koncert pieśni patriotycznej. Nieduża salka była nabita do ostatniego miejsca, wiele osób siedziało lub stało w hallu. Inna sprawa, że średnia wieku oscylowała pewnie gdzieś koło 60 lat. Mimo to miło było posłuchać i pośpiewać piosenki znane i mniej znane, a także zawierające kompletnie niepoprawne politycznie z dzisiejszego punktu widzenia teksty, takie jak: „Do Azji precz, potomku Czyngis Chana, tam żywioł twój, tam ziemia carskich gal" (Władysław Anczyc - „Pieśń strzelców"); „Gdy Moskal psiawiara drogę nam zastąpi, to kul z manlichera nikt mu nie poskąpi. A gdyby się jeszcze opierał psiajucha, to każdy bagnetem trafi mu do brzucha" (Tadeusz Oster-Ostrowski - „Pierwsza kadrowa"); „Najprzód Rusi łeb paść musi; a jak nad nim kruk zakraka, nie zabawiem i oprawiem naszą lancą i Prusaka; hej, Prusaka nieboraka spławiem Wisłą bez flisaka!" (Wincenty Pol - „Pieśń ułanów pod Wawrem"). O „Rocie", odśpiewanej na zakończenie (nie licząc bisu) nie wspominając.
Wygląda więc na to, że ludzie nie zawiedli, a ja obchodziłem Święto Niepodległości własnym (i szanownej małżonki) śpiewem. W centrum widziałem wiele osób z flagami, niektórzy przystrajali nawet samochody.
Politycy natomiast zawiedli. Normalnie można by do tego podejść z klasycznym, komentatorskim cynizmem. Ale są momenty, kiedy zamiast cynizmu odpowiedniejszy jest całkiem naturalny niesmak. Ciekaw byłem, czy 11 listopada głównych aktorów politycznej wojenki będzie stać na eleganckie zawieszenie sporów. Przecież u samej genezy tego święta leży taki polityczny rozejm w postaci pragmatycznego współdziałania Dmowskiego i Piłsudskiego, których koncepcje Polski nie różniły się od siebie mniej niż koncepcje Tuska i Kaczyńskiego. Ba, różniły się znacznie bardziej i poważniej, bo były podbudowane solidnymi intelektualnymi fundamentami i doświadczenie politycznym w okolicznościach o niebo trudniejszych niż obecne.
Szybko jednak doszedłem do wniosku, że żadnego rozejmu, choćby najbardziej chwilowego, nie będzie. Pierwszą oznaką była Shadenfreude, jaką wykazywało wielu polityków (o „Gazecie Wyborczej" czy publikacjach w rodzaju „Przeglądu" nie ma co mówić, rzecz jasna) na wieści o krótkiej liście przyjętych zaproszeń na bal Lecha Kaczyńskiego. Niedobrze robiło mi się, kiedy słuchałem szaleńczych wywodów Stefana Niesiołowskiego o tym, jaka to wielka kompromitacja nas czeka za sprawą prezydenckiego balu. Premier z punktu zapowiedział, że się nie wybiera i właściwie nie wytłumaczył, dlaczego. To znaczy - każdy niby wie, ale żadnego oficjalnego, przekonującego tłumaczenia nie usłyszeliśmy. Ze strony Tuska ta decyzja jest świadectwem małości i arogancji w obliczu rocznicy, przy której jego spór z braćmi Kaczyńskimi o polityczny prymat jest po prostu żałosny. Premier wypowiadał się o uroczystości lekceważąco, tak jakby to była partyjna rocznica PiS, a nie gala, organizowana przez prezydenta Rzeczypospolitej z okazji 90. Rocznicy odzyskania niepodległości.
Z drugiej strony (wiem, zaraz mnie napadną ci, co psioczą, że zawsze muszę widzieć też tę drugą stronę; co ja poradzę, skoro ona jest) Kancelaria Prezydenta oczywiście naraziła się na ataki, zapowiadając najpierw, dawno już temu, ustami Michała Kamińskiego, że czeka nas niemal bal stulecia, a następnie nie radząc sobie z jego organizacją. Sam pomysł był znakomity i wiele razy broniłem go przed krytyką niechętnych prezydentowi publicystów. Ale organizacja... Oczywiście to nie Kancelaria odpowiada za to, kto ostatecznie przyjął zaproszenie, ale mądrze byłoby nadmiernie nie rozdymać oczekiwań, skoro nie było pewności, że wszystko się uda.
Sam Lech Kaczyński nie potrafił niestety wyzbyć się osobistych antypatii. Mowa oczywiście o niezaproszeniu Lecha Wałęsy. Każdy, kto czyta mój blog, wie doskonale, jakie jest moje zdanie na temat byłego prezydenta i jego przeszłości. Nie zmienia to faktu, że zaproszenie powinien dostać, bo chcemy czy nie, swoje miejsce w polskiej historii, miejsce niejednoznaczne, ale to znaczy także - niejednoznacznie negatywne - ma. Lech Kaczyński mógłby zresztą być spokojny - Lech Wałęsa na pewno by nie przyszedł. Z czysto zaś pragmatycznego punktu widzenia, prezydent niepotrzebnie naraził się na zarzuty małostkowości (niecałkiem bezzasadne) i ataki ze strony politycznych przeciwników. Inna sprawa, że Donald Tusk w roli arbitra dobrych obyczajów, wyrażający niesmak z powodu niezaproszenia Lecha Wałęsy, wypadał, delikatnie mówiąc, cokolwiek komicznie.
To oczywiście banał, ale takie zachowanie polityków umacnia to, co jest wielką wadą i problemem III RP: wrogość, nieufność, niechęć obywateli do państwa. Polacy mogą kochać Polskę jako ojczyznę, ale Polski jako aparatu państwowego często nienawidzą. Pokazuje to badanie o znaczeniu pojęcia patriotyzmu, które opublikował „Dziennik". Oczywiście jest w nim zasadniczy błąd merytoryczny: w najczęściej wskazywanej odpowiedzi „miłość do ojczyzny" mieścić się może niemal wszystko - także inne udzielane odpowiedzi. Charakterystyczne jednak, że tylko 3 procent uważa, że patriotyzm polega na przestrzeganiu prawa, a 0,2 procenta - na płaceniu podatków. To trochę jak ze stosunkiem Polaków do wiary katolickiej i Kościoła: Polska jest tradycyjnie katolicka i tradycyjnie antyklerykalna (pomijając specyficzny pod tym względem okres Peerelu).
Powstaje faktycznie pytanie, jaki powinien być i czym jest właściwie patriotyzm. Sporów na ten temat w Salonie24 było wiele, nie chcę teraz wywoływać kolejnego. Cieszę się tylko tym, że ten temat wywołuje emocje i czujemy potrzebę, żeby o nim rozmawiać. Kilka dni temu w Łodzi prowadziłem kameralną dyskusję o patriotyzmie właśnie. Jeden z panelistów, lokalny młody polityk, opowiadał o swoim spotkaniu poświęconym właśnie patriotyzmowi z młodzieżą gimnazjalną. Mówił, że ci młodzi ludzie - nie wszyscy, ale znacząca część - deklarowali kompletny brak zainteresowania historią i patriotyzmem, tłumacząc, że żyją w innym świecie, świecie globalnym, świecie Internetu. Może to tylko nieświadomość - bo nigdy nie zostali postawieni w takiej sytuacji jak wojna albo okupacja - a może trend warunkowany zewnętrznie, na który nic nie poradzimy?
Ciekawe było to, że wszyscy dyskutanci - a byli to ludzie i z prawicy, i z lewicy - zgadzali się co do jednego: gdyby teraz pojawiła się potrzeba, ludzie poszliby walczyć, niezależnie od tego, co mówią w sondażach. Ale też wszyscy się zgodzili, że potem spory wybuchłyby na nowo. Może po prostu „ten typ tak ma"?
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka