Zdzichu Pęcina poczuł w sobie moc. Już dawno nie czuł takiej mocy jak teraz, przed tą salą, pełną dobrze mu znanych twarzy. Już dawno nie dostawał tylu dowodów przyjaźni i sympatii. Z rozrzewnieniem wspominał, jak w hallu hotelu, gdzie odbywał się zjazd Polskiego Związku Piłki Wodnej, koledzy zaczepiali go w przejściu, poklepywali po ramionach, przytulali, cmokali w policzki, mówiąc pieszczotliwie: „Zdzisiek, mordo ty nasza!".
Pęcinę wypełniała też nienawiść, ale wiedział, że na nią przyjdzie pora.
Do swojego kolegi i mentora Miśka Pitkiewicza, Pęcina nienawiści absolutnie nie czuł, choć Pitkiewicz trochę go zawiódł. Zadzwonił do Pęciny kilka dni przed zjazdem i zaczął coś mętnie tłumaczyć. Pęcina zażądał, żeby mówił wprost.
- No dobrze - wystękał w końcu Pitkiewicz. - Zdzichu, wiesz, jak cię lubię, ale muszę cię prosić, żebyś się wycofał.
- Misiek, no co ty? - Pęcinie aż zabrakło oddechu. - Przecież chciałeś, żebym startował!
- Owszem, chciałem, ale wiesz, te zarzuty... Fatalnie to będzie jednak wyglądało, a tu mamy na karku nie tylko prokuratora, ale i ministra Wódeckiego. Nie możemy im dawać pretekstu.
Zdzichu poczuł, jak robi mu się gorąco. Znali się z Miśkiem od dawna, ale Pęcina doskonale wiedział, że w tej branży nie można ufać nikomu. Czyżby Misiek Pitkiewicz chciał z niego zrobić kozła ofiarnego? Może jakimś cudem połączył siły z tym rudym fałszywcem, Zbychem Tuptałą?
- Misiek - powiedział błagalnym tonem. - Nie mogę się wycofać. Jak by to wyglądało? Że poddajemy się tym skurwysynom i dajemy sobą rządzić pismakom? Jestem niewinny! - mówił coraz głośniej. - Nie będę rezygnował, bo to by było przyznanie się do winy! Nasz związek to ostoja demokracji, wolności, nie możemy się poddać, nie wolno nam, w imię racji stanu...
Pęcina zaczynał sam wierzyć w to, co mówił. Ale Pitkiewicz szybko osadził go na miejscu.
- Zdzichu, nie pierdol - powiedział krótko. - Proponuję taki układ: ty nie wycofujesz kandydatury, ale nie wygrywasz, za to dostajesz całkiem sporo głosów. Porozmawiam z Wieśkiem, on się wycofa, więc głosy podzielą się między ciebie a Grześka Zimę. Przy czym to Grzechu wygra, a ty pozostaniesz sekretarzem. Przy jakimkolwiek następnym podziale dostajesz taką samą działkę jak zawsze. Orkiestra gra?
- Gra - zgodził się potulnie Pęcina, bo wiedział, że żaden poważny spór z Pitkiewiczem mu się nie opłaci. To Pitkiewicz wyciągnął go z drugiego szeregu, dał mu posadę sekretarza związku (łączącą się z zawiadywaniem finansami i niezłą kasą, za którą Pęcina wybudował sobie już piękną willę i trzy razy w ciągu sześciu lat zmienił samochód) i był dla niego oparciem.
Owszem, Pęcinę zabolało nieco, kiedy dzień później Pitkiewicz powiedział w TVN24, że „Zdzichu nie całkiem nadaje się na prezesa, ale jest świetnym sekretarzem", ale wytłumaczył sobie, że Pitkiewicz musi tak mówić. I tak zachowywał się bardzo przyzwoicie, wziąwszy pod uwagę, jak jego, Zdzicha, oceniali i gnębili różni komentatorzy, pismaki i inni.
Najbardziej jednak zalazł mu za skórę ten rudy Zbychu Tuptała. Przylazł do związku z zewnątrz, zaczął się panoszyć przed zjazdem, chwalił się poparciem ministra Wódeckiego, zapowiadał jakieś reformy i że będzie ścigał tę, no, korupcję. Jasna sprawa, że przed wyborami każdy tak gadał, Grzesiek Zima też. Musiał, to był taki rytuał. Sam Pitkiewicz przy każdej okazji obiecywał walkę z korupcją, nieraz się potem przy wódeczce z Pęciną z tego śmiali. Ale z Tuptałą nie było nic wiadomo. A może on to brał na serio? Niby znali faceta, ale jednak był spoza towarzystwa. Nigdy razem lodów nie kręcili.
A najgorsze, że Tuptała jakoś dziwnie przyczepił się właśnie do Pęciny. Do jakiej telewizji by go nie zaprosili, wszędzie podawał Pęcinę jako przykład osoby, która nie powinna kierować związkiem. Po kątach rozpowiadał podobno, że jak zostanie prezesem, to Pęcina nie będzie miał czego szukać w zarządzie. Miał czelność jeździć po lokalnych działaczach i urabiać poparcie dla siebie.
W końcu Pęcina postanowił sprawę wyjaśnić. Umówił się z Tuptałą w Mariotcie, ale na wszelki wypadek nie tam, gdzie Kaczmarek spotykał się z Krauzem, tylko w kafejce na parterze. Gdy Pęcina doczłapał na miejsce, Tuptała już czekał, czytając w „Fakcie" kolejne połajanki pod adresem zarządu związku.
- Czołem, Zbychu - wysapał Pęcina. - Wyrzuć to gówno - wskazał na „Fakt". - Pismaki mogą nam naskoczyć - dodał z nieukrywaną satysfakcją. A po chwili zastanowienia rzucił jeszcze: - Właściwie to wszyscy mogą nam naskoczyć, ten twój Wódecki też.
Tuptała okazywał wstrzemięźliwość, co nieco zbiło Pęcinę z pantałyku, ale mimo to postanowił uderzyć prosto z mostu. W ciągu paru poprzednich dni przemyślał sprawę dokładnie i doszedł do wniosku, o co może Tuptale chodzić.
- Ja już wiem, Zbychu, czemu ty mnie tak tępisz - oznajmił. - Tobie idzie o te sześćset tysięcy, cośmy je z Miśkiem i Frankiem podzielili między siebie. No, tę kasę z dotacji na baseny w każdej gminie. Ale - zastrzegł się zaraz - sprawa jest formalnie czysta i prokurator może mie skoczyć, tak jak inni.
Tuptała milczał i Pęcina poczuł się z lekka niepewnie. Usadowił się wygodniej na fotelu i ciągnął: - No więc zrozum, ciebie wtedy jeszcze z nami nie było. Jakbyś był, to też byś dostał swoją porcję. Sam rozumiesz, kasa była, ale się zmyła, rozeszła po ludziach, znaczy. Ale to nie koniec, będzie następna dotacja w przyszłym roku. I możemy zrobić ten sam numer, ale tym razem wciągniemy i ciebie. Niech nawet będzie moim kosztem. Tylko odpuść to kandydowanie. Grzechu Zima jest już dogadany, on będzie prezesem, ja sekretarzem, a tym możesz być wickiem. Ja sam pogadam z Miśkiem. No, co powiesz?
Zdzichu Pęcina poczuł, jak po czole spływa mu kropla potu. Tuptała milczał i patrzył tak jakoś dziwnie. Potem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął mały, cyfrowy dyktafon.
- To jest, Zdzichu, gwóźdź, jak powiedział kiedyś jeden pan - wycedził. - Mógłbym z nim pójść do prokuratora, ale nie pójdę, bo na razie kapusiem nie zostanę. Ja rozumiem, że wszystko macie już z Miśkiem i Grześkiem dogadane. Trudno. Ale pamiętaj, jak wykręcicie jakiś kolejny numer, to nagranie znajdzie się we właściwych rękach. Nie muszę chyba mówić, że kopii będzie kilka. A teraz posłuchaj: mam w dupie wasze przekręty. Ja już dość w życiu zarobiłem, mógłbym żyć z procentów. Ale boli, po prostu mnie boli, jak na tym, kurwa, pięknym sporcie pasiecie swoje grube dupska. I jak nie teraz, to za cztery lata postaram się z tym skończyć. A teraz wybacz, pożegnam cię. Za moją kawę chyba możesz zapłacić, stać cię?
Tuptała wstał i skierował się do wyjścia, pozostawiając przy stoliku sapiącego, spoconego Pęcinę, bliskiego apopleksji.
Pęcina przez dłuższą chwilę nie mógł ochłonąć. Nie, żeby się bał. Gorączkowo szukał w postępowaniu Tuptały jakiejś logiki na wzór tej, którą stosował on sam, Grzechu Zima, Misiek Pitkiewicz i inni kumple. „Co on, u kurwy nędzy, chce?" - dumał Pęcina. - „Więcej kasy? A może obiecał Wódeckiemu, że będzie mu odpalał działę, jak zostanie prezesem? A może Wódecki chce mieć miękkie lądowanie, jak go premier posunie?". Nic jednak sensownego nie wymyślił, a historii ze spotkaniem nikomu opowiadać nie chciał. Pitkiewicz na pewno nieźle by go zrugał za nieostrożność.
A potem Pęcina poczuł rosnącą nienawiść - tak silną, jak jeszcze bodaj nigdy w życiu - do Tuptały, do pismaków, do Wódeckiego, słowem do tych wszystkich, którzy - z zawiści może? - chcieli zniszczyć tak wspaniale kręcący się mechanizm.
„I żeby to jeszcze komuś, kurwa, przeszkadzało" - myślał wściekły Pęcina - „ale nie, nikomu nie przeszkadza, przecież liga się kręci, zawodnicy kasiorę dostają, kibice przychodzą, a ci się, kurwa, muszą przypierdalać, świętsi od papieża, kurwa żesz ich mać. Jebana".
Gniewnie posapując, Pęcina wytoczył się z Mariotta i poczłapał do swojego mercedesa. Czuł, że coś w nim pękło. Czuł, że musi coś zrobić. Wtedy pierwszy raz głos odezwał się do niego.
Teraz Zdzichu powoli wspinał się na mównicę, dźwigając z sobą ciężką teczkę z czarnej skóry, od Baty. Tusza mocno dawała mu się we znaki. A kiedyś był przecież całkiem szczupły i gibki, gdy lata temu grał w piłkę wodną w drużynie Złomex Hrubieszów. No, ale to było dawno, jakby w innym życiu. Zdzichu poczuł więc moc, wdrapał się wreszcie na mównicę, otarł pot, obficie lejący się z czoła, poprawił okulary i zaczął przemówienie. Tekst miał już wcześniej przygotowany, ale postanowił go nieco zmienić pod wpływem wystąpienia Tuptały, który miał czelność namawiać go jeszcze i tutaj do wycofania swojej kandydatury z powodu zarzutów prokuratorskich. A przecież wszyscy wiedzieli, że prokurator nic w ręku nie miał i niczego właściwie Zdzichowi nie mógł udowodnić. W umyśle samego Pęciny ta okoliczność utożsamiona została właściwie z silnym przekonaniem o własnej niewinności. Przekonanie to było do tego stopnia silne, że nawet gdyby postanowiono Pęcinę zbadać wariografem, badanie wykazałoby prawdopodobnie, że święcie wierzy w swoją czystość.
Pęcina umościł się na mównicy i władczym wzrokiem rozejrzał po sali. Niemal wszyscy terenowi działacze byli w niego wpatrzeni jak w obraz. Zaczął mówić o tym, że związek jest niezależnym ciałem, że nikt nie ma prawa wpływać na wybór jego władz, że prasa kłamie, że korupcji właściwie nie ma i nie było, a nawet jak była, to i tak nie związek za nią odpowiada. Zapalał się coraz bardziej, jego tłuste wargi plaskały o siebie, pacynki śliny leciały na pierwsze rzędy, gdzie siedzieli między innymi Tuptała, minister Wódecki i inni dygnitarze. Mówił o lojalności i o kopaniu dołków pod zasłużonymi działaczami, bez których piłka wodna w ogóle by nie istniała, o ciemnych sprawkach przeciwników obecnego zarządu, o nikczemnym wykorzystywaniu dyspozycyjnej prokuratury przez rząd i o własnym, cnotliwym żywocie działacza poczciwego. Policzki miał już całkiem czerwone, na koszuli widniały plamy potu, krzyczał do mikrofonu tak głośno, że hotelowy akustyk musiał ściszyć głośniki. Na sali rozległy się szmery, coraz więcej osób rozglądało się z lekkim zażenowaniem. W pewnej chwili siedzący blisko mównicy Tuptała półgłosem powiedział: „Zdzichu, skończ już ten teatr".
I właśnie wtedy Pęcina usłyszał gdzieś z góry głos - ten sam, który trzy dni wcześniej kazał mu umówić się na spotkanie z Wiesławem H., znanym w kręgach policyjnych jako „Wołowina". Pęcina znał Wiesława H. od kilku lat, a dokładnie od czasu, gdy wspólnie zarobili na nieprecyzyjnych zapisach ustawy o VAT. Wiesław H. nie wykazał zdziwienia prośbą, jaką skierował do niego Pęcina. Wzruszył tylko ramionami i o nic nie pytał. Nasz klient, nasz pan. Zdzichu prosi, widocznie potrzebuje. Zamówienie zostało zrealizowane jeszcze tego samego dnia.
„Teraz, Zdzichu, teraz!" - głos z góry był coraz głośniejszy. - „Nie będzie ci ten chłystek mówił, kiedy masz kończyć! Oni wszyscy chcą was załatwić i załatwią, chyba że ty załatwisz ich pierwszy!".
Pęcina przerwał przemowę i otworzył teczkę. Wyciągnął z niej lśniący nowością i pachnący jeszcze smarem wynalazek Uziela Gala, popularnie zwany uzi, ten akurat w wersji micro. Przełączył bezpiecznik i skierował broń w kierunku Zbycha Tuptały. Na sali zapadła cisza. Pęcina zaśmiał się opętańczo i nacisnął spust.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka