Dziś w nocy zmiana czasu - niby ta lepsza, bo „dodająca" nam godzinę snu. W rzeczywistości zmiana czasu jest trudnym do zrozumienia idiotyzmem - jedną z tych niby „oczywistych" zasad i kwestii, które leżą w gestii władz i których bzdurność jest oczywista, ale nikt ich jakoś nie kwestionuje. Wszyscy płyną z prądem - trochę jak w przypadku odnawialnych źródeł energii albo tępienia kierowców i prywatnych samochodów.
Ilekroć następuje zmiana czasu, tyle razy słychać to samo uzasadnienie: że dzięki temu oszczędzana jest energia. W jaki sposób? Tego już nikt nie tłumaczy.
Zastanówmy się: przesunięcie czasu o godzinę w przód, co następuje przy zmianie na czas letni (to on jest dla nas czasem „niestandardowym") sprawia, że godzinę później robi się ciemno, ale też godzinę później się ściemnia. Jednocześnie wiadomo, że zdecydowana większość zużycia energii przypada nie na gospodarstwa domowe, ale na przemysł (który zresztą ma dzisiaj o wiele mniejszy udział w gospodarce narodowej niż kiedyś, o wiele większy zaś mają znacznie mniej energożerne usługi). Czy jest to w jakikolwiek sposób uzależnione od godziny zapadania zmroku? Nie i przyznają to sami dystrybutorzy energii, którzy stwierdzają brak wyraźnej korelacji między zmianą czasu a poziomem zapotrzebowania na prąd.
Załóżmy, że większość ludzi prowadzi aktywność do godziny, dajmy na to, 23. Czas letni oznacza, że istotnie, większą część wieczornego okresu swojej aktywności obywatele ci mogą prowadzić przy świetle naturalnym. Czy faktycznie daje to jakieś znaczące oszczędności? Jeśli nawet, to minimalne, wziąwszy pod uwagę, że i tak więcej energii zużywają dzisiaj na ogół urządzenia, których podłączenie do sieci nie ma nic wspólnego z oświetleniem: komputery, mikrofalówki, telewizory, wieże, zestawy satelitarne, piekarniki elektryczne itp. Coraz częściej ludzie instalują sobie żarówki energooszczędne. Jeśli taka żarówka, której siła światła odpowiada tradycyjnej żarówce 40-watowe,j zużywa zaledwie 5 wat, to godzina więcej lub mniej świecenia takiego światła jest w portfelu niemal nieodczuwalna.
Zmiana czasu na letni nic zatem nie daje lub najwyżej bardzo niewiele. Ale tu ujawnia się jeszcze większy idiotyzm: większość z nas odczuwa w przykry sposób nie zmianę na czas letni, ale na czas zimowy, który daje nam ledwo pełgające światło nad ranem o godzinę wcześniej, w zamian pozbawiając nas godziny pełnego światła po południu, akurat w czasie, gdy organizm najbardziej go potrzebuje. Te kilka miesięcy, gdy ciemno robi się już około 16, jest dla wielu niełatwą próbą.
Idiotyzm polega na tym, że Polska jako czas standardowy przyjmuje ten sam, który ma Hiszpania, leżąca około 25-27 stopni długości geograficznej na zachód (Warszawa - 21 E, Sewilla - 6 W). Tam zimą robi się ciemno około 18, co jest do zniesienia. Można oczywiście twierdzić, że to taka forma przywiązania się do Europy, ale to argument żałosny, bo raz, że są inne, lepsze metody wiązania się zresztą kontynentu, a dwa, że jakoś kraje bałtyckie czy Finlandia albo Grecja nie mają tutaj oporów i ich czas standardowy jest przesunięty w stosunku do naszego o jedną strefę na wschód.
Dość mam rządowej zabawy naszym czasem i naszymi zegarami biologicznymi. Na myśl o kolejnych pięciu miesiącach, podczas których przez niemal połowę dnia będzie panować ciemność, ogarnia mnie senność i zniechęcenie. Ale oczywiście decyzji o rezygnacji ze zmiany czasu nikt nie podejmie, a żaden polski rząd nie zdecyduje się na pozostanie za którymś razem przy czasie letnim, czyli przesunięcie Polski w obręb naturalnej dla naszej długości geograficznej strefy czasowej. Tu decyduje owczy pęd.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka