Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
106
BLOG

Kilka spraw oczywistych

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 126

Sprawa prof. Wolszczana wywołała spory zasadnicze. W imieniu frakcji relatywizatorów wypowiedział się w S24 kolega Godlewski, który, jak się okazuje, nie zatracił formacji, odebranej niegdyś w „Gazecie Wyborczej" (w jego tekście pojawiają się klisze wzięte wprost z komentarzy Kurskiego czy Michnika, jest więc mowa o „prawactwie" czy „kundelkach"). Odpowiadanie na niektóre sposoby argumentacji jest być może bezcelowe, ale trzeba to jednak zrobić, dla zasady po prostu, aby zmusić wyrazicieli owych opinii do jasnego przedstawienia swoich przekonań i aby bzdura nie pozostała jako ostatnie słowo.

Zasadnicze typy argumentacji są dwa.

Pierwszy brzmi: donoszenie esbecji nie było niczym nagannym, bo współpraca ze służbami specjalnymi swojego państwa jest czymś naturalnym. Część argumentowała dodatkowo, że może i stalinowska Polska była krajem totalitarnym, ale potem nastąpiła stabilizacja, a Polska gierkowska była już niemal normalną demokracją, w której wszyscy prawie, poza garstką frustratów, byli szczęśliwi. Nie przesadzam ani nie przeinaczam. Naprawdę takie głosy pojawiły się pod wpisem moim czy Tomka Terlikowskiego.

Rozumiem jeszcze, jeśli ktoś nazywa Peerel „normalnym państwem" z czysto cynicznych motywacji politycznych, tak jak może to robić Wojciech Olejniczak czy Jerzy Szmajdziński. Jeśli natomiast taką opinię wyraża internauta, nie mający w tym żadnego bezpośredniego interesu, znaczyć to może tylko, iż: a) jest zwyczajnie głupi; b) jest człowiekiem, który w Peerelu korzystał z jakichś przywilejów i stąd broni tamtego systemu; c) brakuje mu podstawowej wiedzy historycznej i kulturowej.

O stalinowskiej Polsce nie ma nawet sensu pisać. Był to kraj pozostający praktycznie pod okupacją, mordujący swoich najlepszych obywateli i wsadzający ich do więzień za walkę o wolność. Kraj, gdzie na gen. Nilu dokonano zbrodni sądowej, gdzie z rtm. Pileckiego zrobiono faszystowskiego agenta, gdzie „Anodę" wyrzucono przez okno w czasie brutalnego przesłuchania, gdzie sowieckiego generała zrobiono marszałkiem Polski. Sprawa jest poza dyskusją.

Tyle że Peerel Gomułki czy Gierka nie był lepszy. Pod pozorami łagodniejszego podejścia było to nadal - jak to określa prof. Krasnodębski - antypaństwo. Kraj, zabierający ludziom przede wszystkim swobodę i wolność, upadlający ich w codziennym życiu, premiujący cwaniactwo i świństwa, a karzący uczciwość. Kraj, gdzie klasa rządząca, złożona w wielkiej części z ludzi bez kwalifikacji, cieszyła się niezasłużonymi przywilejami. To był kraj, w którym mała stabilizacja gnoiła ludzi, nie mogących realizować swoich ambicji, wyjeżdżać swobodnie za granicę, manifestować swoich przekonań i wiary. W zamian dostawali - po latach oczekiwania - mieszkanie w bloku i talon na malucha. A od święta banany, jeśli odstali swoje w długaśnej kolejce. Kraj, premiujący układnych konformistów i bezwzględnie tłamszący każdego, kto na taki kompromis nie chciał iść, choćby w ten sposób, że chciał mówić, co myśli. W tym rzekomo „normalnym" kraju powstały KOR i WZZ. W tym kraju był rok 1976, w tym kraju wojsko strzelało do stoczniowców, w tym kraju powstała „Solidarność". Jeśli ktoś uznaje Peerel z lat 70. za „normalny kraj", musi mieć skrajnie wypaczone pojęcie normalności.

W tym kraju SB była organizacją, której zadaniem było trzymanie za twarz nie tylko tych niepokornych, ale wszystkich w ogóle. Szczucie jednych na drugich, totalna kontrola, włażenie w prywatność, szantażowanie, straszenie, gnojenie, a czasem i zabijanie. SB była kręgosłupem zła, jakie tkwiło w Peerelu. Nie był to „normalny element krajobrazu", jak to lekceważąco przedstawia Wolszczan, bo cały Peerel nie był normalny.

Współpracę z SB podejmowano w różnych okolicznościach i z różnych przyczyn. I różnie ona wyglądała. Każdy przypadek trzeba rozpatrywać osobno, podobnie jak osobno trzeba rozpatrywać każdą dzisiejszą reakcję byłych donosicieli. Inaczej przychodzi patrzeć na kogoś, kogo SB szantażowała, grożąc np., że chora żona nie znajdzie miejsca w szpitalu, a inaczej na kogoś, kto w zamian za donosy miał dostać talon na samochód albo - jak Wolszczan - miał mieć możliwość nieskrępowanego podróżowania, której nie mieli inni. Nikt nie może wymagać do nikogo heroizmu. Ale jeśli ktoś współpracował chętnie, długo, ochoczo i bez przymusu - trudno go usprawiedliwiać. Zwłaszcza jeśli dzisiaj unosi się oburzeniem, zamiast powiedzieć „przepraszam" - a to słowo z ust profesora dotąd nie padło.

Jest i drugi typ argumentacji, stosowany przez Godlewskiego: nieważne, jak kto się zachowywał w Peerelu, jeśli dziś jest wybitnym specjalistą w jakiejś dziedzinie.

Taka postawa, która jest relatywizmem moralnym w najczystszej postaci, ma daleko idące konsekwencje, bo można ją przecież odnieść i do dzisiejszej sytuacji. Studenci prof. Wolszczana, gdyby został on „pozostawiony w spokoju", dostaliby jasny przekaz: jeśli tylko jest się wybitnym naukowcem, można być świnią: kombinować, donosić, kręcić. Sukcesy w swojej dziedzinie wszystko to usprawiedliwiają. A że ocena tego, czy odniosło się już sukces lub może odniesie się go w przyszłości, jest sprawą względną, przeto zyskujemy pełną swobodę moralną. Szczerze mówiąc, nie chciałbym być kolegą Konrada Godlewskiego w pracy. Musiałbym bowiem przyjąć, że nie mogę go obdarzać nawet śladowym zaufaniem. Jeśli Godlewski uzna, że jest usprawiedliwiony swoimi potrzebami i okolicznościami, może komukolwiek wyrządzić dowolne świństwo.

Godlewski przywołuje efektowny przykład byłych nazistowskich naukowców, przejętych następnie przez USA i pracujących m.in. nad napędem rakietowym (w tym w programie „Apollo") oraz nad bombą atomową. Jak większość efektownych przykładów, i ten jest całkowicie chybiony. Raz, że fakt, iż ktoś gdzieś coś zrobił, choćby nawet byli to Amerykanie, nie decyduje o tym, iż było to postępowanie słuszne. Dwa, że owa decyzja Ameryki do dziś wywołuje kontrowersje. Trzy, że Ameryka nie miała za sobą okresu nazistowskich rządów. Gdyby miała, można, jak sądzę, spokojnie założyć, że byli współpracownicy reżimu znaleźliby się w więzieniach, a nie w laboratoriach. Cztery, że wszystko działo się w okresie zimnej wojny i komunistycznego, bardzo realnego zagrożenia. Pięć wreszcie, że prof. Wolszczana nikt nie zamyka do celi - ba, nikt nie neguje jego naukowych zasług. Tu chodzi jedynie o moralne oczyszczenie. O przywrócenie - by sięgnąć do Kanta - zachwianego stanu moralnej równowagi. Tego profesor zrobić nie chce, sygnalizując, że w swoich ówczesnych działaniach nie dostrzega właściwie nic niestosownego.

 

Przy okazji - „Dziennik" pobił chyba wszelkie rekordy, w ciągu trzech dni przechodząc od stanowiska, iż „Wolszczan nikomu nie szkodził" (piórem Anny Marszałek, przedstawionego jako oficjalne stanowisko gazety) do stanowiska, że nie było agenta, który nie szkodził (piórem Michała Karnowskiego). Dawno się tak nie ubawiłem. Koledzy z „Dz" wykazują, jak widać, daleko posuniętą elastyczność w sprawach zasadniczych.

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj126 Obserwuj notkę

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (126)

Inne tematy w dziale Polityka