Jeszcze kilka dni temu szanowałem Aleksandra Wolszczana jako wybitnego Polaka, który osiągnął niesamowity sukces w świecie naukowym. Kilkadziesiąt godzin temu ten szacunek zaczął znikać, a w tej chwili właściwie wyparował. I to nie przede wszystkim dlatego, że profesor okazał się konfidentem bezpieki, ale z powodu jego reakcji na ujawnienie tego faktu.
Zacząć trzeba od tego, że akta wskazują, iż Wolszczan był donosicielem gorliwym i interesownym. Brał pieniądze i upominki, z oficerami spotykał się ponad 40 razy. To nie było przypadkowe wplątanie się, które można by jeszcze jakoś wytłumaczyć, ale w pełni świadoma współpraca.
Szczególnie absurdalnie, głupio i niestosownie brzmią w tym kontekście wynurzenia „Dziennika", który w przypadku Wolszczana postanowił wystąpić w roli pierwszej i ostatniej instancji oceniającej i piórem red. Marszałek orzekł autorytatywnie, że prof. Wolszczan nikomu nie szkodził. Apodyktyczność tego sądu „Dz" jest równa apodyktyczności podobnych sądów „GW", tyle że sposób dowodzenia jest bez porównania prymitywniejszy, grubiej ciosany i głupszy. „Dz" nie ma żadnego prawa do wydawania takiego osądu, ponieważ nie ma do tego najmniejszych kompetencji. Żeby stwierdzić, czy czyjeś donosy szkodziły, czy nie, trzeba by przeanalizować tysiące tomów akt, a na dodatek mieć doskonałą wiedzę o sytuacji ludzi, których w danym czasie owe donosy mogły dotknąć. A i tak nie wiedziałoby się z całą pewnością, że były one nieszkodliwe. SB - o czym wie każdy historyk, zajmujący się kwestiami aparatu bezpieczeństwa lub opozycji - potrafiła wykorzystywać w efektywny sposób nawet pozornie nie mające znaczenia informacje, które często wydawały się nie mieć znaczenia wyrwane z kontekstu, ale nabierały wartości zestawione z innymi informacjami, nierzadko także pozornie niewinnymi.
„Obrona" Wolszczana, jaką przeprowadza „Dz", jest tym idiotyczniejsza, że akta wyraźnie wskazują, iż mamy do czynienia z agentem ochotnym i interesownym. A teraz spuśćmy na „Dz" zasłonę miłosiernego milczenia i zajmijmy się samym profesorem.
Wolszczan opublikował oświadczenie, będące jego rozmową z dziennikarzem „GP", która w końcu nie znalazła się w tekście. Jego treść jest kuriozalna, choć nie zaskakująca - zawiera bowiem typową linię obrony ludzi, którzy za wszelką cenę chcą uzasadnić i usprawiedliwić swoje haniebne postępki z przeszłości. Z ciekawszych fragmentów czytamy w nim np.:
„Jest prawdą, że na początku lat 70-tych, gdy zacząłem wyjeżdżać za granicę, zgodziłem się nieopatrznie na kontakty z SB i na podpisywanie się pseudonimem. Jeśli nie liczyć groteskowości tej sytuacji, nie widziałem w tym wtedy nic szczególnego".
Trudno zrozumieć, jak można było „nieopatrznie" zgodzić się na współpracę ani co było w tym groteskowego w ówczesnych realiach. Chyba że chce się dziś tamtą sytuację wykpić i sprowadzić do absurdu, jak to zrobił swego czasu Marek Piwowski, pozując na okładce „Newsweeka" ze „swoim" esbekiem.
„Trzeba pamiętać, że »potykanie się« o SB bardzo często było losem osób, których życie w jakiś sposób odbiegało od ustalonych norm. »Dyskretna« obecność służb, to element krajobrazu tamtych lat, podobnie jak wystawanie w kolejkach i mnóstwo innych, obecnie egzotycznie brzmiących niewygód".
Wolszczan nie „potknął się" o SB. On podpisał zobowiązanie do współpracy i wywiązywał się z niego ochoczo przez dłuższy czas. Porównywanie zaś obecności SB, a zwłaszcza donoszenia, do codziennych trudności życia w Peerelu to kompletne nieporozumienie.
„W tamtym systemie, podwójne życie z wielu powodów funkcjonowało jako cywilizacyjna norma".
Kolejna próba uczynienia ze swojej współpracy czegoś naturalnego, normalnego, niemal powszechnego.
„A dlaczego spotykałem się z panami z SB? Właśnie dlatego, że SB było elementem PRL-owskiego krajobrazu. Podobnie, teraz teczki stały się elementem krajobrazu III RP".
To oczywiście nie jest żadne wyjaśnienie. To bełkot. Czy bowiem z tego, że SB istniała, wynikało automatycznie, że każdy, kogo o to poprosiła, musiał z nią współpracować?
Wzmianka o teczkach to demagogiczna próba zrównania ze sobą spraw nieporównywalnych: z jednej strony donosicielstwa Służbie Bezpieczeństwa, z drugiej - prawdy o tym donosicielstwie, zapisanej w aktach.
Ale już w następnych zdaniach dostajemy wreszcie opis motywacji profesora:
„I tak, przez lata wyrobiłem w sobie bardzo mocne przekonanie, że nawet jeśli konfrontacja może przynieść pożądany skutek, to i tak negocjacje i kompromis są lepsze. Uzyskanie efektów może trwać dłużej, ale są one trwalsze i droga do nich pozostawia mniej niepotrzebnych ofiar".
To ubrane w pompatyczną formę wyznanie konformisty, który nie chciał się narażać. Samo w sobie nie jest to naganne - nie wszyscy muszą być bohaterami. Ale Wolszczan nie tylko nie chciał się narażać - on chciał na swoim podejściu skorzystać. W TVN24, w rozmowie z Kamilem Durczokiem, wyznał, że bez współpracy z SB, a zatem bez wyjazdów zagranicznych, mógłby nie zrobić kariery, jaką zrobił. Brutalna prawda jest taka, że Wolszczan, dzięki swojej miałkości, zyskał coś, co było niedostępne dla jego bardziej pryncypialnych kolegów: wyjazdy, zagraniczne kontakty, przepustkę do świata. Ów „kompromis", o którym pisze, to po prostu pójście na współpracę z reżimem. Tym obrzydliwsze, że - jak sam przyznaje - nikt na niego nie naciskał nie straszył go ani nie zmuszał. Nikt nawet na niego nie krzyczał - jak biadolił swego czasu abp Wielgus.
Dalej w oświadczeniu następują zwyczajowe zapewnienia, że profesor trzymał się „ogólnych zasad przyzwoitości". Które oczywiście sam na użytek swoich rozmów z SB definiował.
Dalej mamy jeden z najzabawniejszych fragmentów:
„Po prostu starałem się zachowywać konsekwentnie i pragmatycznie, a pojęcia takie, jak »donoszenie«, czy »donos« zwyczajnie nie istnieją w moim zbiorze recept na życie".
Fragment ten jest zabawny, ale też dość bezczelny. Oto świadomy, dobrowolny i dość gorliwy donosiciel akapit wcześniej opisuje, jak donosił, a następnie oznajmia, że żadnym donosicielem nie był.
Następnie profesor opisuje, jak zerwał współpracę w 1981 r., z tym, że to raczej SB zerwała współpracę z nim.
Kończąc, pisze Wolszczan:
„Jednakże, podpisuję się pod myślą, którą napotkałem w kontekście Rewolucji Francuskiej i w której znajduje się mnóstwo treści: »Gdy pamięć zatruwa lud, wybawieniem jest zapomnienie« - tylko oprawić i postawić na biurkach polityków dookoła świata. Stworzenie możliwości zaglądania do życia prywatnych ludzi w majestacie prawa i bez ich wiedzy i zgody, definitywnie nie jest symptomem prawidłowo funkcjonującej demokracji".
Rzecz w tym, że pamięć nie zatruwa ludu, ale komfort psychiczny prof. Wolszczana, który sam nie miał dotąd odwagi dojść ze swoją przeszłością do ładu i nigdy nie zdobył się na dobrowolne wyznanie. Ostatnie zdanie oświadczenia to zdarta, fałszywa klisza, kompletnie abstrahująca od naszej najnowszej historii i jej skutków dla współczesności.
Już samo to oświadczenie wystarczy, żeby stracić do prof. Wolszczana szacunek jako do człowieka. Ale profesor idzie dalej. Oznajmia, że prawdopodobnie zerwie kontakty z Polską. Zastanawiam się, jak taką postawę określić, ale przychodzą mi do głowy tylko nieparlamentarne określenia. Prof. Wolszczan trwał przez lata w zakłamaniu, niezdolny do przyznania się do swojej winy, a gdy dziś przeszłość go dogania - przeszłość, którą sam sobie zafundował, skutek jego całkowicie dobrowolnego, konformistycznego wyboru - obraża się jak małe dziecko.
Chciałbym nadal cenić prof. Wolszczana jako wybitnego naukowca. Jego dokonań w astronomii nikt mu nie odbierze. Ale Wolszczan jako człowiek - mimo groteskowej obrony „Dziennika" - zadbał o to, żeby nie dało się go szanować. Szkoda, wielka szkoda.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka