„Czy naprawdę uważacie państwo, że Sewastopol to ukraińskie miasto?". Takie retoryczne w zamyśle pytanie usłyszałem kilka dni temu od dyplomaty jednego z dużych państw Unii. Ów dyplomata w zastanawiającym przypływie szczerości zaserwował rozmówcom jeszcze kilka innych ciekawych spostrzeżeń. Na przykład takie, że w Europie nikt nie będzie umierał za Gruzję, a historia polskich doświadczeń z Rosją jest tak specyficzna, że jego kraj nie będzie akceptował naszych lekcji o tym, jak się wobec Moskwy zachowywać. Ma zresztą własne interesy. Integralność terytorialna Gruzji nie jest już dzisiaj specjalnie istotna; nie da się jej przywrócić. Trzeba się skupić na tym, żeby uczynić z Gruzji „żywotną demokrację".
Właściwie nie usłyszałem niczego, czego bym nie wiedział, nie wywnioskował albo się nie domyślał. Jednak co innego czytać między wierszami lub dowiadywać się czegoś z drugiej ręki, a co innego usłyszeć to wprost od dyplomaty danego kraju. Wrażenie było silne.
Jeszcze tego samego dnia opowiedziałem tę historię politykowi rządzącej koalicji. Nie był zaskoczony. „W chwilach kryzysu spadają maski" - powiedział. - „Gdyby Rosjanie zaatakowali Krym, kto pomoże Ukrainie? Tylko my. A tymczasem sami Ukraińcy są w rozsypce".
Wczoraj, podczas spotkania zorganizowanego przez Centrum Stosunków Międzynarodowych, zacytowałem słowa wspomnianego dyplomaty brytyjskiemu ministrowi ds. europejskich Jimowi Murphy'emu, który przyjechał na dzień do Warszawy (we wczorajszym „Fakcie" ukazał się jego tekst). Murphy rozczarował. Zaczął wygłaszać frazesy o tym, że Rosji nie można izolować, że przecież nikt nie chce za Gruzję umierać, bo rozwiązanie militarne niczego nie rozstrzygnie. Opisując pożądany stosunek wobec Rosji, użył sformułowania „hard-headed engagement", które bodaj po raz pierwszy pojawiło się w pamiętnym przemówieniu Davida Milibanda w przemówieniu w Kijowie (cytowałem tutaj obszerne fragmenty). Nic nowego, tyle że komentarz Murphy'ego do słów wspomnianego dyplomaty był o wiele miększy niż to, co wtedy mówił Miliband. Mówiąc wprost - brzmiało to tak, jakby Murphy powtarzał po Milibandzie, ale w wersji wykastrowanej, czyli pozbawionej poprzedniego zdecydowania, klarowności i determinacji.
Dzieje się zatem najwyraźniej to, co przewidywał w rozmowie ze mną już kilka tygodni temu Marek Cichocki: następuje rozmiękczanie, rozmywanie, osłabianie stanowiska UE. Wszystko zmierza do tego, żeby sprawę rozbabrać, rozgrzebać, rozmyć kryteria i nic nie zrobić. Pytanie, zadane niby mimochodem, o to, czy uważamy Sewastopol za ukraińskie miasto, jest streszczeniem stanowiska naszych najważniejszych zachodnich partnerów europejskich: Rosja jest dla nas zbyt ważna, żebyśmy mieli się bić o jakiś Krym, a nawet, aby myśleć o sankcjach wobec Rosji. Polacy, spójrzcie realistycznie, przecież oni mają gaz i ropę, a my i tak nie poślemy tam wojska. Po co się rzucacie?
Z punktu widzenia państw takich jak Francja, Niemcy czy Włochy takie podejście może mieć nawet sens, a przynajmniej przedstawiciele tych krajów mogą się tak łudzić. Z naszego punktu widzenia sensu to nie ma, bo owa specyficzna historia, o jakiej z takim pobłażaniem mówił ów dyplomata, wyczula nas na strategiczne tendencje ze Wschodu. Oni widzą bieżący interes swoich firm, my - strategiczny plan odrestaurowania choćby części imperium. Naszym kosztem.
Te kilka spotkań w ostatnich dniach uświadomiło mi, jak naprawdę fatalna jest sytuacja. Oficjalnie obracamy się w kręgu poprawnych politycznie, dyplomatycznych frazesów. W tej poetyce misje Sarkozy'ego do Moskwy należy określać jako „umiarkowany sukces". Kogo jednak dyplomatyczne nakazy nie obowiązują, może powiedzieć wprost, że Sarko został przez Putina przeczołgany i upokorzony, a jako quasi-prezydent Unii okazał się trzęsącym portkami mięczakiem. Stał bez słowa przy Miedwiediewie, gdy ten oznajmiał, że Rosja ma prawo wszędzie i zawsze interweniować w obronie swoich obywateli. Wszędzie i zawsze - czyli także np. w Estonii i na Łotwie? O Ukrainie nie mówiąc. Spotkana na dyskusji z Murphym Ukrainka z jednego z polskich think-tanków opowiadała mi, że jej znajomi w Estonii, z tamtejszej akademii sztabu generalnego, nie mają złudzeń. Nie liczą ani na NATO, ani tym bardziej na Unię.
Nowa wersja planu Sarkozy'ego de facto sankcjonuje rozbiór Gruzji, a rozmieszczenie obserwatorów w strefach buforowych oznacza ochronę separatystów przed Gruzinami. Jeśli taki plan jest w jakimkolwiek stopniu sukcesem, to ja jestem Muammar Kadafi.
W kontekście tej na nowo zintensyfikowanej gry na geostrategicznej szachownicy żałośnie brzmią pojękiwania niektórych, że trzeba się zająć traktatem lizbońskim, bo „wspólna polityka zagraniczna" wzmocni Unię. Te opinie wydają się dzisiaj kompletnie oderwane od rzeczywistości.
Zresztą i o tym była mowa ze wspomnianym na początku dyplomatą, który oczywiście zaserwował mi ów frazes. Spytałem, jak mianowicie istnienie ministra spraw zagranicznych UE miałoby wpłynąć na jej wzmocnienie, skoro ów minister mógłby jedynie wyrażać wspólną opinię państw członkowskich, a tę, jak widać, niezwykle trudno uzgodnić, zaś w sprawach zasadniczych istnieją olbrzymie rozbieżności. Dyplomata odrzekł, że „instytucje wpływają na sposób uzgadniania wspólnego stanowiska". Zauważyłem, że unijny minister nie jest osobą spoza UE. Byłby przedstawicielem konkretnego kraju i jego ewentualne propozycje byłyby odbiciem myślenia tego kraju o polityce międzynarodowej i stosunku np. do Rosji. Dyplomata stwierdził, że „dobry minister musiałby myśleć wspólnotowo". Zaiste, porażająca konkluzja. Poczułem się uspokojony.
W jutrzejszym „Fakcie" rozmowa z Dominikiem Moïsi, uznanym francuskim ekspertem do spraw międzynarodowych, który zauważa, że pytanie o to, czy Sewastopol jest naprawdę ukraiński, jest przekroczeniem bardzo niebezpiecznej granicy. Ta granica została już jednak przekroczona, najpewniej w chwili, gdy zestrachany i uległy prezydent Francji w panice ratował własną twarz, prezentując prezydentowi Rosji wykastrowany „plan pokojowy", sankcjonujący rozbiór Gruzji.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka