Najnowszy temat zastępczy to kwestii istnienia lub nieistnienia więzień CIA w Polsce. Temat jednak sam w sobie na tyle ciekawy, że warto parę słów o nim napisać.
Po pierwsze - bardzo ciekawie byłoby prześledzić, skąd wypłynęła akurat teraz wiadomość o notatce, jaką podobno mieli oglądać podczas swojego spotkania Wasserman, Ziobro, Nowek i Kaczmarek. Charakterystyczne, że - z powodów dla mnie niezrozumiałych - na pierwszym planie jest właśnie owa nieformalna narada z czasów rządów PiS. Bo jeśli faktycznie w naszym kraju miałyby istnieć więzienia CIA, to odium powinno spaść na polityków, którzy się na to zgodzili, czyli na ludzi lewicy. Trudno nie zgodzić się z dzisiejszymi prasowymi ocenami, że nieprzypadkowo pod ostrzałem znaleźli się akurat politycy PiS, a nie ci, którzy być może o sprawie decydowali.
Po drugie - jeśli faktycznie takie obiekty istniały (podkreślam tryb warunkowy, bo podobno ze wspomnianej notatki wcale to nie wynika, a sama współpraca wywiadów nie tylko nie jest niczym nagannym, ale wręcz przeciwnie), to wszyscy polscy politycy, którzy mogą coś o tym wiedzieć, powinni konsekwentnie trzymać język za zębami. Są sytuacje, kiedy racja stanu każe politykowi po prostu kłamać w żywe oczy i to jest jedna z takich sytuacji. Potwierdzenie, że istniały u nas tajne więzienia, przyniosłoby nam potencjalnie same straty - od dodatkowej motywacji dla islamskich fanatyków, żeby w Afganistanie i Iraku szczególnie czyhać na Polaków po odium ze strony antyamerykańskiej części naszych zachodnich partnerów.
Po trzecie - jeśli wspomniane więzienia istniały, to potwierdza to tezę, że najbardziej uległą wobec amerykańskich żądań formacją była lewica z czasów swoich rządów. Waszyngton zdawał sobie z tego sprawę i chętnie z tego korzystał. Zresztą ewentualne więzienia CIA byłyby jedynie dodatkowym tego dowodem, bo przecież dowodem głównym pozostaje włączenie Polski do irackiej operacji przez Leszka Millera bez śladu refleksji, debaty ani nawet bez powiadomienia europejskich sojuszników, którzy w misji nie chcieli uczestniczyć.
To banalna konkluzja, wiele razy powtarzana, ale przecież celna: lewica przywykła do słuchania poleceń, a wobec amerykańskiego sojusznika czuła się szczególnie w obowiązku udowadniać swoją lojalność.
Po czwarte - tajne więzienia czy uprowadzenia domniemanych terrorystów przez CIA z różnych miejsc świata stały się ulubionym tematem sfer antywojennych i antyamerykańskich. Zdaje się, że na temat straszliwego losu więźniów powstała nawet jakaś łzawa sztuka.
Problem w tym, że rozsądnie trudno jest być jednoznacznie za albo przeciw. Lewica wyniosła oczywiście sprawę praktyk CIA czy więzienia w Guantanamo na swoje sztandary, ale przecież to nie kto inny jak John McCain był od dawna krytykiem istnienia ośrodka odosobnienia w kubańskiej enklawie i zamysłu, jaki stał za jego utworzeniem: aby umieszczeni tam ludzie znaleźli się w prawnej próżni (legal limbo). Nawiasem mówiąc, amerykańskie sądy na poziomie federalnym obaliły niedawno ten koncept.
Każdy, kto realistycznie patrzy na wojnę z terroryzmem czy bardziej wojnę cywilizacji, nie może mieć wątpliwości, że jeśli w grę wchodzi alternatywa: prawa terrorysty, posiadającego istotne informacje albo możliwość uratowania być może tysięcy ludzi - wybór jest jasny. Terrorysta sam z własnej woli stawia się na straconej pozycji.
Problem w tym, że Amerykanie zadziałali blankietowo i zbiorowo, a że wojskowa biurokracja działa w USA nie inaczej niż gdzie indziej, w matni znaleźli się także całkiem przypadkowi ludzie. Praktyki, które byłyby zasadne w szczególnych i pilnych przypadkach, zostały rozciągnięte na wszystkich, a w dodatku trwają niepomiernie długo.
Żeby zatem było jasne: krytyka porwań przez CIA czy istnienia obozu w Guantanamo nie oznacza sprzeciwu wobec operacji irackiej albo potępienia Ameryki jako takiej. (Dla jasności - byłem i jestem nadal zwolennikiem poglądu, że iracka operacja przyniosła więcej szkody niż pożytku i była niepotrzebna ani nieuzasadniona. Dziś widać to szczególnie jasno, gdy zdamy sobie sprawę, że dzięki jej skutkom Rosja ogromnie się wzmocniła z powodu wysokich cen ropy. Fakt, że administracja Busha nie przewidziała takiego rozwoju wypadków, czyli nie była w stanie planować na poziomie strategicznym, nie najlepiej o niej świadczy.)
***
Z innej beczki.
W Salonie24 Andrzej-Łódź komentuje słowa Radka Sikorskiego, że należałoby znieść sankcje wobec Białorusi, jeśli zostały zniesione przeciwko Kubie. Konkluzja Andrzeja - że to wzmocnienie reżimu Łukaszenki - jest jednak zbyt prosta. Sprawy są znacznie bardziej skomplikowane.
O ile sankcje wobec Kuby (gdzie zresztą następują jakieś śladowe zmiany, np. prywatne osoby mogą już posiadać odtwarzacze DVD) powinny być utrzymane, o tyle nie jestem przekonany, że w naszym interesie leży trwanie sankcji wobec Białorusi.
Bodaj w czerwcu brałem udział w konferencji w Centrum Europejskim Natolin, gdzie jednym z gości i prelegentów był Aleksander Milinkiewicz. Jego wystąpienie zapadło mi w pamięć, ponieważ potwierdzało gdzieniegdzie pojawiający się pogląd, że polscy zwolennicy wolnej Białorusi są radykalniejsi niż sami białoruscy opozycjoniści (zresztą słabo zorganizowani i rozbici). Milinkiewicz tłumaczył (co ciekawe, po francusku), że owszem, Łukaszenka jest dyktatorem, ale jednak nie skrajnie brutalnym, a przede wszystkim, paradoksalnie, jego rządy stanowią swego rodzaju gwarancję niepodległości Białorusi i jej względnej niezależności od Rosji. Jak wiadomo, stosunki pomiędzy Mińskiem a Moskwą wcale nie są idealne - co zresztą świetnie było widać, gdy Łukaszenka wydał głos w sprawie gruzińskiej dopiero po dwóch tygodniach i to po monitach ze strony Kremla. Były dyrektor kołchozu zasmakował we władzy i zdaje sobie doskonale sprawę, że może się nią cieszyć jedynie pod warunkiem, że jego kraj cieszy się względną niezależnością. W jego interesie wcale nie jest ściślejsza integracja Białorusi z Rosją i w tym punkcie interes reżimu i opozycji jest zbieżny. Sam Łukaszenka wyraźnie próbuje zmienić swój obraz, zatrudniając brytyjską firmę wizerunkową i zwalniając z więzień najbardziej rozpoznawalnych opozycjonistów.
I tu pojawia się właśnie pytanie, czy utrzymywanie sankcji pomaga czy przeszkadza. Sankcje powodują przecież większe uzależnienie od Rosji i siłą rzeczy napędzają wrogość pomiędzy rządem w Mińsku a Unią. Łukaszenka nie może bez utraty twarzy obrać innego kursu, póki one trwają. Zaś ich wpływ na samo utrzymanie się reżimu jest, jak widać po paru latach obowiązywania, zerowy. Naiwnością jest sądzić, że ich zachowanie spowoduje w jakiejś przewidywalnej perspektywie upadek Łukaszenki, zwycięstwo opozycji i wyrwanie się Białorusi z rosyjskiej sfery wpływu. To nie Ukraina. Jeśli już, to nowe otwarcie może nastąpić właśnie w przypadku zniesienia sankcji i zapewne jedynie powoli i stopniowo.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka