Kolejne agresywne działania Rosji wobec Gruzji w postaci uznania Osetii Południowej i Abchazji oraz polska odpowiedź w tej sprawie zgrała się z przeczytanymi właśnie w najnowszych „Pressjach" (pismo Klubu Jagiellońskiego) niezwykle ciekawymi wywiadami ze Zdzisławem Krasnodębskim i Markiem Cichockim. Ten numer „Pressji" mówi wprawdzie o stosunkach polsko-niemieckich i tego głównie dotyczą wywiady, ale siłą rzeczy oba - zwłaszcza ten z Cichockim - umieszczają tę kwestię w szerszym kontekście polskiego miejsca w Unii Europejskiej i sprawności oraz kształtu polskiej polityki zagranicznej w ogóle. Wnioski są przygnębiające.
Sprawdza się to, co łatwo było przewidzieć i o czym sam pisałem - i na blogu, i w „Fakcie": Rosja swoją agresją na terytorium Gruzji (przygotowywaną zresztą od dawna) testowała determinację i spójność Zachodu. Chodziło przecież nie o zajęcie tych paru tysięcy kilometrów kwadratowych, ale o konsolidację swojej dawnej sfery wpływów i w perspektywie wymuszenie zmiany władzy w Tbilisi, a być może - wiele na to wskazuje - przetestowanie, czy ewentualne siłowe zajęcie Krymu może wywołać bardziej zdecydowaną reakcję Zachodu. A w perspektywie jeszcze bardziej strategicznej - o zbadanie możliwości odbudowy choćby części dawnego imperium, także siłą.
Deklaracja o uznaniu niepodległości separatystycznych gruzińskich regionów jest krokiem na tej drodze, ale też konsekwencją bezmyślnego uznania przez Zachód niepodległości Kosowa. Dołączenie się przez Polskę owczym pędem do państw, które uznały to bandyckie pseudopaństewko, jest dla mnie świadectwem doraźności i krótkowzroczności polityki zagranicznej tego rządu.
Dziś wobec sprawy Rosji i Gruzji mamy w Polsce dwie postawy. Rolę jastrzębia odgrywa Lech Kaczyński i nieźle mu to wychodzi. Jak już napisałem (nie pomnę, czy tutaj czy w „F"), nie jest to skutek głębokiego przemyślenia obecnej sytuacji. Stało się raczej tak jak z zepsutym zegarem, który dwa razy na dobę pokazuje jednak właściwą godzinę. Okazało się po prostu, że generalny stosunek prezydenta do Rosji w obecnej sytuacji jest znacznie bardziej adekwatny do obecnej sytuacji niż nijaka polityka Tuska. Co nie znaczy, że byłby właściwy w każdych okolicznościach. Powtarzam - a pisałem to już wiele razy - że w polityce zagranicznej forma jest jedynie instrumentem. W obecnej sytuacji forma, jakiej używa Lech Kaczyński, jest właściwsza.
Rząd Tuska od początku kierował się przede wszystkim chęcią odróżnienia się od poprzedników i to zaprowadziło go w końcu na manowce. Tusk stał się niewolnikiem formy, jaką sobie narzucił. Dziś w porównaniu z prezydentem wydaje się nijaki, miałki i niezdecydowany, ale nie może przecież pójść w ślady Kaczyńskiego. Wyjątkowo przykre wrażenie sprawia Radosław Sikorski, który - prywatnie wyrażając nieraz poglądy znacznie bardziej zdecydowane - w imię partyjnej rozgrywki podbija taką politykę i grając na lidera, podsyca chwilami konflikt z prezydentem.
Aby zrozumieć, na czym polega głębszy problem, spójrzmy, co działo się we wtorek. Polski MSZ przez wiele godzin milczy, a gdy w końcu wydaje oświadczenie, jest to oświadczenie bezpłciowe i nie wskazujące winnego zaistniałej sytuacji. Rosja nie pojawia się w nim ani razu. Kancelaria Prezydenta czeka, aż głos wyda rząd, aby być pewnym, że przebije go w ostrości sformułowań. Premier w ogóle nie wydaje głosu, co zauważa nawet Monika Olejnik.
W tym samym czasie w Kijowie David Miliband, szef brytyjskiej dyplomacji i potencjalny następca Gordona Browna na stanowisku szefa laburzystów, wygłasza jedno z najostrzejszych przemówień, jakie słychać było ze strony Londynu od początku konfliktu. Mówi m.in.:
The Georgia crisis has provided a rude awakening. The sight of Russian tanks in a neighbouring country on the fortieth anniversary of the crushing of the Prague Spring has shown that the temptations of power politics remain. The old sores and divisions fester. And Russia is not yet reconciled to the new map of this region. Yesterday's unilateral attempt to redraw the map marks a moment of real significance. It is not just the end of the post Cold War period of growing geopolitical calm in and around Europe. It is also the moment when countries are required to set out where they stand on the significant issues of nationhood and international law. [...]
Russia must not learn the wrong lessons from the Georgia crisis: there can be no going back on fundamental principles of territorial integrity, democratic governance and international law. But neither must the West learn the wrong lessons. We need to support your rights, and raise the costs to Russia of disregarding its responsibilities.
We can argue about the history of South Ossetia. We can argue about who fired first in early August. There are serious allegations levelled against South Ossetians and Georgians: it is right that these are independently investigated.
But what Russia has done goes far beyond the bounds of peacekeeping.
By invading a sovereign country, Russia has acted in defiance of UN Security Council Resolutions, including one supported by Russia in April reaffirming Georgian sovereignty.
Russian forces have blockaded Georgia's port, blown up bridges, tunnels and other infrastructure and presided over the mass exodus of ethnic Georgians from South Ossetia and its environs.
By continuing to occupy parts of Georgia, Russia has failed to live up to the terms of the ceasefire, brokered by President Sarkozy.
And now Russia has recognised the independence of South Ossetia and Abkhazia, after the populations have been substantially cleared of Georgians and others, in defiance of international rule and process.
(Całość przemówienia znajduje się zapewne na stronach Foreign Office, ja dostałem tekst z ambasady brytyjskiej.)
Biorąc pod uwagę dotychczasową wstrzemięźliwość Brytyjczyków, jest to stanowcze zajęcie stanowiska, jakkolwiek Miliband opowiada się przeciwko jakiejś formie izolacji Rosji, za to za hard-headed engagement. Na tym tle słowa płynące ze strony polskiego rządu wydają się żenująco łagodne.
Argumentacja przytaczana przez zwolenników linii gabinetu Tuska (o ile jakaś linia w ogóle jest) jest irrelewantna do sytuacji. Opiera się bowiem na przekonywaniu, że nie możemy sobie pozwolić na pogorszenie stosunków z Rosją. Otóż, po pierwsze, te stosunki gorsze już być nie mogą. Po drugie - w obliczu tonu rosyjskiej dyplomacji przybieranie łagodnej, koncyliacyjnej postawy mija się z celem. W tekście w dzisiejszym „F" użyłem takiego porównania: to tak, jakby uzbrojeni bandyci ostrzeliwali komuś dom, a jego właściciel rozważał, czy może na nich nakrzyczeć, czy też może będzie to zbyt ostra reakcja. Po trzecie - w naszym interesie jest pracować nad tym, żeby Unia mówiła jednym głosem, ale żeby był to głos nasz, a nie krajów, sympatyzujących z Rosją. Tego nie osiągniemy przez kładzenie uszu po sobie.
I tu dochodzę do konkluzji z obu wspomnianych wywiadów. Pokazują one, w czym leży istota problemu naszych relacji z Niemcami, a zapewne i z innymi dużymi państwami UE: mamy kłopot z uznaniem siebie samych za równorzędny innym podmiot polityczny. W polityce zagranicznej rządu Tuska jest to widoczne aż nadto wyraźnie. Cechuje ją wręcz obsesyjna obawa przed narażeniem się komukolwiek, choć zdarzają się i jaśniejsze przebłyski. Takim z pewnością jest zgoda na instalację tarczy antyrakietowej, pomijając jej szczegółowe motywacje. W tym akurat przypadku liczy się skutek.
Tu znów wracam do sprawy Sikorskiego. Gdy przeczyta się uważnie mój wywiad rzekę z obecnym ministrem, widać, że choć zachowuje w nim polityczną ostrożność, jego poglądy z tamtego czasu są znacznie ostrzejsze niż to, co obecnie robi jako szef MSZ - proszę sięgnąć choćby po fragment, dotyczący Rosji. Zauważa to zresztą także prof. Krasnodębski, mówiąc w „Pressjach": „Uważam, że ta nowa polityka zagraniczna jest błędna. Znam prywatne poglądy obecnego ministra spraw zagranicznych, pana Sikorskiego, i trudno mi sobie wyobrazić, aby ta polityka mu odpowiadała". A jednak Sikorski ją realizuje, choć chwilami, korzystając z niewielkiego marginesu swobody, stara się od niej odchodzić. Mimo to nie ulega wątpliwości, że w imię partyjnego interesu szef MSZ poświęcił dużą część własnych przekonań. Szkoda.
Obaj - i Krasnodębski, i Cichocki - przyznają, że poprzedni rząd dobrze rozpoznawał cele, ale realizował je w często fatalny sposób. Marek Cichocki zaś, mówiąc o kwestii poczucia podmiotowości, wskazuje na jeszcze jeden arcyważny czynnik: aparat dyplomatyczny, który dziś jest kompletnie dysfunkcjonalny, horyzont myślowy urzędników MSZ jest przerażająco krótki, wewnątrz urzędu trwają frakcyjne walki, a większość uważa, że lepiej się nie wychylać - i osobiście, i jako państwo. I tu powstaje kwestia działań prezydenta. Otóż problem w tym, że prezydent jest sam. Nie da się prowadzić gry dyplomatycznej z zapleczem takim jak Kancelaria Prezydenta. To siłą rzeczy będą jedynie doraźne interwencje, przynoszące doraźny efekt. Lech Kaczyński nie zadbał o to, aby swój urząd podeprzeć choćby niewielkim think-tankiem. Nie spróbował zorganizować na choćby ramowych formalnych zasadach środowiska intelektualistów, mających relatywnie bliskie stosunki z Pałacem, takich jak Ryszard Legutko, Marek Cichocki czy właśnie prof. Krasnodębski. Nie stworzył przy sobie profesjonalnej ekipy dobrze zorientowanych doradców. Nawet zresztą, gdyby to zrobił, i tak nie zastąpi to profesjonalnego aparatu dyplomatycznego.
Polecam obie rozmowy z najnowszych „Pressji" - pozwalają spojrzeć na naszą sytuację z większej perspektywy, choć wnioski są raczej przygnębiające.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka