Najsmutniejsze w sprawie Andrzeja Szejny jest to, że on nie jest unikatowym przypadkiem. To raczej typowy przedstawiciel "elity", który ubrdał sobie, że jest mandarynem wyższej klasy w XVI-wiecznych Chinach, a nie wynajętym przez Polaków politykiem i urzędnikiem.
Kolejne informacje na temat Andrzeja Szejny, wiceministra spraw zagranicznych z Lewicy, wywołują u mnie odczucia ambiwalentne.
Sprawy, które opisała „Gazeta Wyborcza”, a dzisiaj Wirtualna Polska, nie brzmią dobrze. To zachowania członka elity – rozumianej wyłącznie opisowo, bo z autentyczną elitarnością nie ma to nic wspólnego – któremu odbiło i zapomniał, że nie jest mandarynem w XVI-wiecznych Chinach, tylko politykiem i urzędnikiem w Polsce XXI wieku, który ma służyć obywatelom. Szastanie publicznymi pieniędzmi, porażająca niefrasobliwość, traktowanie współpracowników w arogancki sposób, a w tle tego wszystkie alkoholizm, który nie bez powodu autorzy tekstu w Wirtualnej Polsce przedstawiają jako poważne ryzyko dla urzędnika, mającego dostęp do najbardziej tajnych dokumentów, w tym NATO i UE.
Jednocześnie, jako osoba uwielbiająca stawiać się w roli advocatus diaboli, zadaję sobie pytanie, na ile opowieści otoczenia pana Szejny są wiarygodne. Zakładam, że te dotyczące problemów alkoholowych – zapewne tak. Ale czy te, dotyczące traktowania współpracowników w rzekomo nieodpowiedni sposób – również? Wszak nierzadko w tego typu sytuacjach trudno o zobiektywizowany obraz. Z punktu widzenia szefa można mówić tylko o nieco bardziej szorstkim podejściu do osób, które niekoniecznie należycie wypełniają swoje obowiązki, a może są zwyczajnie leniwe. Które mogły liczyć na to, że obok posła łatwo zrobią karierę, zawiodły się i teraz się mszczą. Jedna z bohaterek tekstu w „GW” została wszak, po odejściu z biura poselskiego, przyjęta na kierownicze stanowisko do wojewódzkiego hufca OHP, bo ten jest pod kontrolą Nowej Lewicy. Przecież nie z powodu swoich wybitnych kompetencji. Z punktu widzenia pracowników zaś to już niemal mobbing.
W tekście „GW” zwróciłem uwagę na te opowieści pracowników pana Szejny, którzy skarżyli się, że „prześladował” ich wiadomościami, gdy oni mieli wolne. Cóż, jeśli pracuje się dla posła i jednocześnie wiceministra spraw zagranicznych, można się spodziewać, że godziny takiej pracy nie będą ściśle limitowane. Sprawy do załatwienia i wydarzenia w Polsce czy na świecie nie czekają, aż asystentowi skończy się jego dzień wolny. W tych narzekaniach wyczuwam pretensje typowe dla pokolenia Z, domagającego się work-life balance (który uznaję za modną bzdurę).
Wreszcie trzeci wątek spostrzeżeń – może najsmutniejszy: czy w rewelacjach na temat pana Szejny jest tak naprawdę coś niezwykłego? Żeby było jasne: to nie jest usprawiedliwienie. Mam zerową tolerancję dla osób, które pełniąc funkcję publiczną jednocześnie tankują na potęgę i swoim zachowaniem kompromitują polskie państwo. A już zwłaszcza gdy sprawują funkcje tak istotne jak współkierowanie MSZ. Odpowiedzialność polityczna za zachowania pana Szejny i w ogóle za to, że zasiadł w tak zwanym Gmachu, spada i na przewodniczącego Nowej Lewicy, pana Włodzimierza Czarzastego, i na pana premiera Tuska. Nie jest żadnym wytłumaczeniem konieczność sformowania koalicyjnego rządu. Nie wiemy, jakie zobowiązania wobec pana Szejny ma pan Czarzasty – najwyraźniej są na tyle znaczące, że ten ostatni przymykał oko na ekscesy tego pierwszego. Nie ma jednak żadnego powodu, żeby to samo miał robić pan premier, który ma ostatnie słowo przy powoływaniu ministrów i ich zastępców.
Jednak – dochodzę do smutnej konkluzji – pan Szejna jest, jak mam prawo na podstawie swojego doświadczenia przypuszczać, jednym z bardzo wielu przykładów identycznego wzorca zachowań. To nie oznacza, że tak wielu urzędników i polityków ma problem z alkoholem (choć jest ich znaczna liczba), ale bardzo wielu ma problem ze zrozumieniem, po co są, komu mają służyć i jak w związku z tym powinni się zachowywać. Mandarynizacja elity władzy jest w Polsce gigantycznym problemem. Mandarynizacja, objawiająca się zerwaniem związków z codziennością zwykłych ludzi, a także przekonaniem – niestety, w wielu przypadkach całkowicie zasadnym – że wszedłszy raz do grupy osób sprawujących rotacyjnie władzę, już się z niej nie wypada. A więc że powrót do statusu zwykłego śmiertelnika mandarynom nie zagraża. Owszem, czasem będą bardziej na górze, czasami trochę niżej; czasem będą tytułowani ministrami, a czasem tylko posłami; czasem będą mieć pięć funkcji, w partii i rządzie, a czasem tylko jedną lub dwie; czasem będą mieć do swojej dyspozycji nowy samochód służbowy z szoferem, sekretariat i dwie asystentki, a czasem będą tylko mogli brać na koszt podatnika taksówki i będą musieli korzystać ze wspólnego sekretariatu z innymi swoimi Parteigenossen – jednak generalnie zawsze będą w orbicie. To myślenie kształtuje zachowania ludzi z obu stron politycznego podziału, zwłaszcza z ugrupowań, które trwają w polskiej polityce od lat.
Takich Szejnów są setki, jeśli nie tysiące, gdyby wliczyć w to struktury samorządowe. Teraz akurat padło na tego konkretnego, co zapewne jest elementem jakichś wewnątrzkoalicyjnych rozgrywek. Może chodzi o to, żeby Koalicji Obywatelskiej ostatecznie udało się pożreć Nową Lewicę; może o to, żeby NL wycofała swoją beznadziejną skądinąd kandydatkę na prezydenta i pozwoliła już w pierwszej turze zgarnąć panu Trzaskowskiemu całą jej niezbyt pokaźną pulę wyborców; może wreszcie jest to uderzenie obecnego rotacyjnego marszałka Sejmu w tego, który na swoją kolejkę czeka.
Jednak nie mam raczej wątpliwości, że pan Szejna oberwał niejako odłamkiem – znalazł się w złym miejscu w złym momencie. Podobne historie można by zaś napisać o bardzo, bardzo wielu jego kolegach i koleżankach z kręgów szeroko pojętej władzy (a więc także obecnej opozycji).
Pamiętam scenę z 2015 r., która mnie na tyle zszokowała, że mocno zapadła mi w pamięć. Choć pewnie nie było w niej niestety nic nadzwyczajnego. Rzecz działa się pod hotelem, w którym mieszkali goście pamiętnego kongresu programowego PiS „Myśląc Polska” w lipcu tamtego roku. Byłem wtedy zaproszony do udziału w jednym z paneli dyskusyjnych („Wizerunek Polski za granicą – jaka powinna być Polska w oczach innych?”, gdzie dyskutowałem z Erykiem Mistewiczem i Marią Przełomiec). Wracając do hotelu wieczorem (był lipiec, było zatem jeszcze jasno), przy jego fasadzie zauważyłem znanego mi późniejszego posła, a wtedy jednego z bardziej rozpoznawalnych komentatorów bliskich PiS. Postać, która dobrze była w środowiskach politycznych osadzona, miała długą polityczną historię, w latach 2015-2023 pełniła różne funkcje, także w spółkach skarbu państwa. Jegomość ten, w stanie wyraźnej i bardzo głębokiej nieważkości, pobekując, opierał się jedną ręką o ścianę hotelu, zaledwie kilka metrów od głównego wejścia, drugą zaś przytrzymywał swoje przyrodzenie i sikał. Na ścianę sikał.
Według moich bardzo staroświeckich standardów, ktoś, kto zachowuje się jak menel – a wszystko wskazywało, że jest to dla niego naturalne – nie powinien sprawować żadnych funkcji w aparacie władzy. A jednak – obawiam się, że jest to na tyle powszechne, akceptowane i spowszedniałe, że moje obiekcje wyglądają niepoważnie. Jako się rzekło, człowiek ten miał potem w czasie rządów PiS istotne i wygodne miejsca.
Swoją drogą – ciekawe, czy pan Szejna zachowa stanowisko. Dziś oświadczył, że z problemem alkoholowym skutecznie zawalczył. Stawiam więc, że mu się upiecze.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka