Demokracja najbardziej potrzebuje dzisiaj obrony przed jej fałszywymi obrońcami, takimi jak rumuński sąd konstytucyjny czy zachwycony jego działaniami Krzysztof Śmiszek, były wiceminister sprawiedliwości. W jednym z państw UE odbywa się właśnie brutalny gwałt na wolności wyboru obywateli - przy milczącej akceptacji etatowych "obrońców demokracji".
Komisja Europejska już kilka miesięcy temu powinna przynajmniej zagrozić Rumunii wszczęciem postępowania w ramach artykułu 7. traktatu o UE – po tym, jak pod absolutnie dętym pretekstem unieważniona została pierwsza tura wyborów prezydenckich, i to tuż przed turą drugą, w momencie, gdy trwało już głosowanie korespondencyjne. Rumuński sąd konstytucyjny oparł się na hipotezach i przypuszczeniach oraz rzekomych informacjach od rumuńskich służb – mających swoje korzenie jeszcze w czasach niesławnej Securitate – prawdopodobnie inspirowanych spreparowanymi informacjami od Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Ukraina miała bezpośredni interes w tym, aby uderzyć w najbardziej niechętnego jej kandydata.
Najważniejszy element uzasadnienia anulowania wyborów sprowadzał się do tego, że za podobno rosyjskie pieniądze Cǎlin Georgescu, który pierwszą turę wyborów wygrał, miał sobie zafundować reklamy na Tik-Toku, które miały dać mu zwycięstwo.
Nigdy nie dowiedziono, że tik-tokowe filmiki miały istotny wpływ na sposób głosowania Rumunów, a na dodatek wkrótce dziennikarze śledczy odkryli, że rumuńska administracja skarbowa ustaliła, iż finansowali je nie Rosjanie, ale establishmentowa Partia Narodowo-Liberalna, należąca do Europejskiej Partii Ludowej. Celem było osłabienie bardziej mainstreamowego kandydata prawicy poprzez wzmocnienie kandydata bardziej antysystemowego – i to nie jakiegoś konkretnego, ale teoretycznego, wyimaginowanego. Okazało się jednak, że kampania w gruncie rzeczy dezinformacyjna okazała się jak uszyta pod pana Georgescu. Można powiedzieć, że „poszło za dobrze”. Uderzające, że ten wątek, całkowicie kasujący wersję o rzekomym rosyjskim wpływie (o ile w ogóle uznalibyśmy, że Tik-Tok decyduje o rezultacie wyborów w Rumunii, co jest tezą niezwykle śmiałą), jest konsekwentnie pomijany przez relacjonujące sytuację media, również polskie. Owszem, przemknął przez nie w momencie, gdy dziennikarze Snoop.ro opublikowali swoje ustalenia, ale potem zniknął i dziś został, jak to się modnie mówi, całkowicie „wykancelowany”.
Teraz rumuńskie Centralne Biuro Wyborcze (BEC – Biroul Electoral Central) odmówiło zarejestrowania kandydatury pana Georgescu w powtarzanych wyborach prezydenckich, których pierwsza tura ma się odbyć 4, a następna 18 maja. Pan Georgescu może się odwołać… do tego samego sądu konstytucyjnego, który unieważnił poprzednie wybory i na którego ustalenia wprost powołało się teraz BEC. Orzeczenie musi zapaść do 19 marca.
Jeśli zaś sięgniemy po orzeczenie z 6 grudnia ubiegłego roku, w szczególności zwracając uwagę na jego fragmenty poświęcone rzekomej przewadze uzyskanej poprzez reklamę na Tik-Toku, zobaczymy, że nie ma tam śladu dowodu na cokolwiek. Oto przykładowy fragment (pkt 14.):
W niniejszej sprawie swobodny charakter głosowania został naruszony przez fakt, że wyborcy zostali wprowadzeni w błąd poprzez kampanię wyborczą, w której jeden z kandydatów korzystał z agresywnej promocji, prowadzonej z obejściem krajowego prawa wyborczego i poprzez nadużywanie algorytmów platform mediów społecznościowych. Manipulacja głosowaniem była tym bardziej oczywista, że materiały wyborcze promujące kandydata nie nosiły konkretnych oznaczeń reklamy wyborczej zgodnie z ustawą nr 370/2004. Ponadto kandydat korzystał również z preferencyjnego traktowania na platformach mediów społecznościowych, co skutkowało zniekształceniem manifestacji woli wyborców.
Szczególnie w świetle późniejszych ustaleń orzeczenie sądu jawi się jako nieoparte na merytorycznej podstawie wystarczająco mocnej, aby skreślić cały proces wyborczy po pierwszej turze. Co ciekawe i co zakrawa już na przekręt wyjątkowo bezczelny, Centralne Biuro Wyborcze w swojej decyzji powołało się wprost na „ustalenia” sądu konstytucyjnego (tego samego, do którego pan Georgescu może się teraz odwołać).
Pan Krzysztof Śmiszek, wiceminister sprawiedliwości (co samo w sobie wydaje się jakimś ponurym żartem), napisał na X: „Rumuńska demokracja się broni. Przed ingerencją z zewnątrz. Właśnie od tego są instytucje stojące na straży świętości demokracji – wyborów. I stąd ta furia. Także zza oceanu”.
Nie zakładam, że pan Śmiszek traktuje poważnie ten wpis, brzmiący jakby był wzięty wprost z zestawu gotowców z „Małego podręcznika bojownika demokracji walczącej”. Mimo to warto rozłożyć go na czynniki pierwsze.
Opowieści o ingerencji z zewnątrz takiej, o jakiej pisze pan Śmiszek, można już włożyć między bajki. Owszem, ingerencja zewnętrzna była, ale inna. Po pierwsze – wiele wskazuje na to, że przeprowadziła ją Ukraina, której SBU zainspirowało lub dostarczyło rumuńskiemu wywiadowi fałszywych tropów, na których ten oparł informacje, jakimi zasilił sąd konstytucyjny. Po drugie – w ramach kolejnej ingerencji zewnętrznej Bukareszt został zachęcony przez główne unijne siły, aby nie przejmować się regułami demokratycznej gry.
Otóż nawet, gdyby jakaś ingerencja zewnętrzna miała miejsce, to podważenie demokratycznego wyboru jest bombą atomową. Można tej broni użyć jedynie wówczas, gdy istnieją niezbite i twarde dowody, że taka interwencja bezpośrednio wpłynęła na rezultat. Na przykład gdyby istniały dowody, że manipulowano z sukcesem przy informatycznym systemie wyborczym, zmieniając rezultaty głosowania. Nic takiego jednak w Rumunii nie miało miejsca. Służby opowiadały o powtarzanych rzekomo atakach na infrastrukturę informatyczną, ale nie było mowy o tym, że te ataki cokolwiek osiągnęły.
Druga, nawet ważniejsza sprawa to pytanie o ustawienie czułości mechanizmów broniących demokracji. Można się zgodzić, że jakieś istnieć muszą. Ale zakres ich działania powinien być jak najwęższy. Na przykład w Polsce o delegalizacji partii politycznych decyduje Trybunał Konstytucyjny – i to wydaje się rozsądnym rozwiązaniem.
Mechanizm obrony demokracji powinien włączać się dopiero wówczas, gdy wprost zostaną złamane jej podstawowe zasady. Na przykład wówczas, gdy sprawująca władzę siła polityczna chciałaby skasować wynik demokratycznych wyborów bez dostatecznych podstaw. A więc dokładnie w przypadku tego, co właśnie stało się w Rumunii – paradoksalnie demokracji powinno się tam teraz bronić przed demokraturą, której reprezentantem jest w Polsce pan Śmiszek ze swoimi autorytarnymi zapędami.
Na koniec można zadać sobie pytanie: czy jeśli obywatele wolnego, demokratycznego kraju chcą wybrać do rządzenia nim kogoś, kto zamierza obrać całkiem inny niż dotychczasowy kurs i kto, dajmy na to, widzi interes tego kraju w utrzymywaniu poprawnych relacji z Rosją – to mamy im tego zabronić? Na tym ma polegać obrona demokracji? Otóż nie – na tym polega jej destrukcja.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka