Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
915
BLOG

10 minut dla Polski

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Prezydent Obserwuj temat Obserwuj notkę 50
10-minutowe spotkanie polskiego prezydenta z Donaldem Trumpem było upokarzające dla tego pierwszego, ale to najmniejszy problem. Gorzej, że w oczach obserwatorów jednoznacznie określiło miejsce Polski w układance. Gdyby ktoś w ogóle miał jeszcze wątpliwości.

Niezależnie od tego, jak bardzo pan prezydent Duda i jego otoczenie staraliby się przedstawić sprawy inaczej, jasne jest, że „spotkanie” naszej głowy państwa z Donaldem Trumpem okazało się kompromitacją. Zrobienie z szumnie zapowiadanej godzinnej rozmowy 10-minutowego zderzenia w przelocie wyglądałoby słabo w każdych okolicznościach, ale szczególnie źle prezentowało się w sytuacji, gdy Polska po trzech latach wojny i ponad 140 mld złotych wydanych na pomoc dla Ukrainy i Ukraińców (najnowsze dane Kilońskiego Instytutu Gospodarki Światowej) budzi się z ręką głęboko w nocniku i z pretensją niepokalanej dziewicy, napastowanej przez brutalnych oblechów, krzyczy: „Ale jak to?!” – nie mogąc pojąć, dlaczego ją to spotyka. Spotkanie było zapowiadane może nie jako przełom, ale sugestia była taka, że pozwoli Polsce poczuć się pewniej, a przede wszystkim – że w jakiś sposób określi i ustali naszą rolę w układance. Skończyło się na tym, że pan prezydent po owych 10 minutach miał publiczności do powiedzenia tyle, że „Polska jest jednym z najlepszych sojuszników USA”. Pomyślmy, ile śladu węglowego trzeba było wyemitować, żeby pozyskać tę niezwykle cenną i szczególnie ważną, a nawet przełomową informację. Grecia nie pochwala.

Szczególnie interesująco w tym kontekście wypada rola telewizji Republika, która uznała za stosowne pokazywać antyszambrowanie pana prezydenta w oczekiwaniu na Donalda Trumpa. Gdyby nie wiedzieć, że Republika jest zdecydowanie po stronie obozu PiS, trzeba by bez wątpliwości uznać jej działanie za dziennikarski trolling lub wprost za wizerunkowy sabotaż – o ile nie byłby to po prostu skutek chaosu redakcyjnego i braku profesjonalizmu. Proszę pomyśleć: wszyscy chętni mogli przez kilkadziesiąt minut przyglądać się, jak prezydent Rzeczypospolitej daremnie czeka na spóźniającego się niemiłosiernie prezydenta USA, by potem dowiedzieć się, że wskutek tego spóźnienia spotkanie trwało 10 minut. I żeby było to jedynie upokorzenie odchodzącego z urzędu pana Andrzeja Dudy – mniejsza z tym. Jego problem. Niestety, był to również bardzo mocny sygnał do wszystkich naszych partnerów lub przeciwników, jaka faktycznie jest waga Polski z punktu widzenia kraju rozgrywającego sprawy świata. A jest to waga – trzeba to jasno powiedzieć – na którą wydajnie zapracowaliśmy naszą bezrozumną nadgorliwością w wypełnianiu wszystkich zachcianek hegemona. Nie ma znaczenia, czy w danym momencie na czele tego hegemonicznego państwa stali Republikanie czy Demokraci.

W tym konkretnym przypadku ciała dała Kancelaria Prezydenta, niestety uderzając przy okazji w wizerunek Polski w ogóle i upewniając innych uczestników rozgrywki, że nasz kraj niespecjalnie się liczy. Kto zawinił, kto postanowił, że warto wysyłać polskiego prezydenta za ocean tylko po to, żeby pochodził sobie przez godzinę po pokoju, a następnie wymienił z Donaldem Trupem kilka grzecznościowych zdań – nie mam pojęcia. Ale wiem, że ktokolwiek to był, ta osoba nie powinna pracować w otoczeniu głowy polskiego państwa ani dnia dłużej. Co prawda ta kadencja już się kończy, a następnej Andrzeja Dudy nie będzie, ale wciąż można wiele napsuć z takim poziomem niekompetencji.

Lecz powtarzam: ta katastrofa wizerunkowa i dyplomatyczna – trudno to inaczej nazwać – nie była jedynie winą braku profesjonalizmu jednej osoby. To konsekwencja całokształtu polityki prowadzonej przez pana prezydenta i szerzej – przez jego obóz, a jeszcze szerzej – przez Polskę jako taką. Przypomnijmy sobie inwazję na Irak i ulokowanie w naszym kraju tajnej bazy CIA, niczym w bliskowschodniej, całkowicie uzależnionej od USA quasikolonii. A przecież było to lata temu, za rządów pana Leszka Millera. Zbytkiem retoryki byłoby pytanie, czy cokolwiek wyjątkowego dzięki temu zyskaliśmy. Choć przepraszam – mogliśmy podpisać niekorzystny kontrakt na zakup F-16 za kosmiczne pieniądze.

Spotkanie prezydenta Trumpa z panem Dudą niekorzystnie kontrastuje z niezaplanowanym, a trwającym znacznie dłużej (blisko dwie godziny, licząc od przywitania do rozpoczęcia wspólnej konferencji prasowej) spotkania tego pierwszego z prezydentem Francji Emmanuelem Macronem. Każdy, kto umie czytać sygnały dyplomatyczne, nie ma wątpliwości, że niezależnie od posadzenia Francuza na rogu biurka czy przywitania go przed Białym Domem jedynie przez rzecznik prasową Karoline Leavitt – to prezydent Francji został przez amerykańskiego prezydenta potraktowany jak partner do rozmowy i ważnych ustaleń, nie prezydent RP. Co oczywiście absolutnie nikogo przytomnego nie powinno zaskakiwać.

W tym kontekście coraz trudniej pojąć, co miałoby ewentualnie popchnąć Polskę do uczestnictwa w jakiejkolwiek formie w misji pokojowej, którą z rozmachem starał się zarysować amerykańskiemu gospodarzowi francuski prezydent. Wbrew twierdzeniom niektórych komentatorów, wzięcie udziału w takiej operacji, niosącej dla nas gigantyczne ryzyko, w niczym naszej pozycji nie polepszy. Ta pozycja i nasze możliwości są już określone i zdefiniowane sytuacjami takimi jak opisywana. Polska pełniłaby tylko rolę czynnika wspierającego ambicje Paryża, względnie – po otrząśnięciu się z wyborczych problemów – plany Berlina na maksymalne powiązanie Ukrainy z własnymi potrzebami i planami. Nie należy się także łudzić, że w jakikolwiek sposób nasza rola zostałaby doceniona przez Waszyngton. Tak ewentualnie mogłoby się stać jedynie w sytuacji, gdyby to na Polsce zawisło utworzenie misji i gdybyśmy potrafili ostro się z Waszyngtonem w tej sprawie targować. Ale oba te punkty są mało prawdopodobne.

Zysk zatem byłby dla nas żaden, koszt potencjalnie ogromny. Biorąc dzisiaj udział w cowtorkowej dyskusji w radiu RDC usłyszałem od moich kolegów – Elizy Olczyk i Grzegorza Cydejki – stwierdzenie jawnie absurdalne. Że mianowicie polskie bezpieczeństwo wzrosłoby wskutek obecności polskich żołnierzy na Ukrainie, bo w razie ataku na Polskę (pomijam tutaj dyskusję o tym, czy w ogóle jest on prawdopodobny) nasi zachodni partnerzy poczuliby się w tej sytuacji w obowiązku przyjść nam z pomocą. Czy z poczucia przyzwoitości lub wdzięczności, albo może po prostu dlatego, że lubią Polaków i zawsze się wzruszają, słuchając Chopina – tego się nie dowiedziałem. Pozwolą państwo, że nie skomentuję litościwie tej erupcji infantylizmu i naiwności. Przypomnę tylko, że bezpieczeństwo Polski gwarantować ma Traktat Waszyngtoński, czyli członkostwo w NATO, a realizacja artykułu 5. (nieprzewidującego zresztą żadnego automatyzmu przyjścia z pomocą wojskową) nie jest w najmniejszym stopniu uzależniona od uczestnictwa członka Sojuszu w jakiejkolwiek misji. Cóż dopiero nieprowadzonej pod NATO-wskim sztandarem.

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj50 Obserwuj notkę

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (50)

Inne tematy w dziale Polityka