Słuchając inauguracyjnego wystąpienia Donalda Trumpa łatwo było dać się ponieść entuzjazmowi wobec zapowiadanej przez niego „rewolucji zdrowego rozsądku”. Nie zapominajmy jednak, że nie żyjemy w USA i nie jesteśmy Amerykanami. Polska nie jest dla Waszyngtonu, czy to z Trumpem czy innym prezydentem na czele, tak kluczowa, jak wielu nad Wisłą by chciało myśleć.
Nie dziwi mnie specjalnie, że siedzący w pierwszym rzędzie, bardzo blisko mównicy prezydenckiej, pan były prezydent Joe Biden oraz pani wiceprezydent Kamala Harris niemal nie klaskali podczas wystąpienia inauguracyjnego pana prezydenta Donalda Trumpa. Pierwsze kilka minut było bowiem surową recenzją ich wspólnych rządów, a kolejne ponad 20 zapowiadało zmiany, które nie mogły im się podobać. Warto jednak zauważyć, że mimo tego oczywistego i wyraźnego podziału na klaszczących i nie klaszczących, na uroczystości byli wszyscy byli prezydenci. Stany Zjednoczone dbają po prostu o poczucie ciągłości państwa. I między innymi tego można im zazdrościć.
Szczerze powiem, że gdybym był Amerykaninem (o poglądach podobnych do tych, jakie mam), byłby wystąpieniem pana Trumpa zbudowany, poruszony, a nawet wzruszony. Było bliskie doskonałości. Jak na tego polityka – wyjątkowo treściwe, zawierające odpowiednio wiele pięknych i poruszających deklaracji o wielkości Ameryki i narodu amerykańskiego, a jednocześnie zaskakująco obfitujące w konkretne deklaracje działań, jakie mają być podjęte natychmiast lub w najbliższej przyszłości. Było również sporo odwołań do równości – uczciwie pojmowanej – i zarazem różnorodności Amerykanów. Było wspomnienie o Martinie Lutherze Kingu i nawiązanie do jego przemówienia „Miałem marzenie” (I had a dream) z 1963 r. Były specjalne ukłony w kierunku amerykańskich Murzynów i społeczności hiszpańskojęzycznej. A wszystko to zwieńczone zdroworozsądkową deklaracją, że USA mają być od teraz ślepe na kolor skóry i płeć, a oparte na docenianiu kompetencji i zalet danej osoby. Zdrowy rozsądek był w ogóle punktem wyjścia dla wystąpienia nowego prezydenta, a fraza Revolution of common sense zapewne zapisze się w politycznej historii.
Wśród najważniejszych konkretnych deklaracji – z których wiele wywołało owacje na stojąco (choć oczywiście nie każdy w hallu Kongresu ten entuzjazm podzielał) – były następujące.
Uszczelnienie południowej granicy USA, wprowadzenie tam stanu wyjątkowego i użycie wojska do zwalczania inwazji imigracyjnej przestępczości. Zagraniczne kartele przestępcze mają być uznane za zagraniczne organizacje terrorystyczne – co umożliwi zastosowanie w walce z nimi specjalnych środków – a do walki z nielegalną imigracją zostanie wykorzystane prawo z 1798 r. Uchwalono wtedy serię czterech ustaw, z których jedna – Alien Enemies Act – pozostaje w mocy i daje prezydentowi specjalne uprawnienia wobec nielegalnych imigrantów w czasie obcej inwazji (czyli, formalnie rzecz biorąc, wojny). Prawo skonstruowane jest jednak w taki sposób, że głowa państwa może – bez deklaracji wojny ze strony Kongresu – uznać, iż trwa obcy najazd i konieczne jest natychmiastowe działanie. Po takie rozwiązanie najpewniej zamierza sięgnąć Donald Trump.
Drugi zbiór zapowiedzi dotyczy energetyki i klimatyzmu. Tu nie ma wątpliwości: USA wycofują się z zielonoładowych bzdur, kasują wszelkie obowiązki związane z produkcją samochodów na baterię i zamierzają na potęgę wydobywać ropę i gaz. „Drill, baby, drill!” – oznajmił pan prezydent Trump. Europa ze swoimi klimatystycznymi idiosynkrazjami pozostanie zatem jeszcze bardziej w tyle i stanie się jeszcze wyraźniej skansenem. Nie tylko, gdy idzie o energię (i jej ceny oczywiście) czy produkcję przemysłową, ale również jeśli chodzi o poziom zniewolenia obywateli w związku z programem zielonej komuny. Symboliczne znaczenie miało stwierdzenie pana prezydenta: „Każdy będzie mógł kupić samochód, jaki wybierze”. Europejczycy tego „luksusu” mają być pozbawieni.
Wreszcie trzeci wątek zapowiedzi skupiał się na kwestiach ideologii woke i wolności osobistych. Najszerszym echem odbiła się w Polsce zapowiedź, że rząd federalny uznawać będzie istnienie jedynie dwóch płci – uderzające, że tak oczywista oczywistość (by zacytować klasyka) musi być w ogóle specjalnie ogłaszana i jest przedmiotem jakiegokolwiek sporu. Mowa była również o całkowitym zakończeniu wszelkich programów ideologicznego przymusu i indoktrynacji w federalnych służbach, w tym zwłaszcza w armii, która ma się skupić na obronie USA przed wrogami. Do służby – z zaległym wynagrodzeniem – mają zostać przywróceni wszyscy ci, którzy zostali z niej wydaleni w związku z odmową przyjęcia szczepionki na covid. Natychmiast mają także zostać zakończone wszelkie rządowe działania o charakterze cenzorskim. Ma zostać przywrócona pełna wolność słowa.
W przeciwieństwie do wielu wystąpień poprzednika, pana prezydenta Bidena, w tym nie było nic o konieczności obrony demokracji na świecie. O zgrozo, nie pojawiło się również słowo „Ukraina”. Jedyne wymienione z nazwy kraje to Meksyk z powodu sytuacji na granicy oraz zmiany nazwy „Zatoka Meksykańska” na „Zatoka Amerykańska”, Panama – tu pan Trump mówił o błędzie, jakim było oddanie jej Kanału Panamskiego – oraz Chiny, również w kontekście wspomnianego kanału i kontroli, jaką nad nim uzyskały.
Jedno z najważniejszych zdań, wygłoszonych w trakcie wystąpienia inauguracyjnego, to to, w którym pan prezydent zapowiedział, że USA odbudują siłę swojej armii, która jednak mierzona będzie liczbą zakończonych konfliktów oraz tych, w których ta armia nie będzie musiała brać udziału. Trudno nie odczytać tutaj aluzji do sytuacji na terytorium naszego wschodniego sąsiada.
Czwarty wątek dotyczył gospodarki – konieczności zwalczenia inflacji i ochrony narodowego przemysłu oraz pracowników poprzez działania protekcjonistyczne (tutaj można było odnieść wrażenie, że oklaski były najbardziej umiarkowane).
Wszystko to brzmi jak program względnie spójny, choć niepozbawiony wad i wątpliwości – na przykład zwolennicy klasycznego liberalnego podejścia będą mieli problem z protekcjonistycznymi planami nowego rządu. Przede wszystkim jednak imponuje, jak głęboki zwrot jak szybko ma wykonać całe państwo pod wodzą człowieka, który po swojej pierwszej kadencji został uznany za skreślonego. Jedno jest pewne: swoim powrotem i imponującą wygraną Donald Trump zapewnił sobie miejsce w historii. Czy również zapowiadanym nieco nieskromnie w wystąpieniu „złotym wiekiem” – to się okaże.
Nie dajmy się jednak ponieść nadmiernemu entuzjazmowi – aczkolwiek naprawdę nietrudno o to było, gdy słuchało się Trumpowego wystąpienia. Pamiętajmy, że nie jesteśmy Amerykanami i nie żyjemy w USA. Jednym z naczelnych wniosków z wystąpienia Donalda Trumpa jest, że to Ameryka ma być na pierwszym miejscu. Mogą z tego wyniknąć jakieś korzyści dla Polski, ale wcale nie muszą lub też korzyści mogą zostać zrównane ze stratami, by przywołać choćby dwie kwestie: potencjalną wojnę celną z Unią Europejską oraz naciski na wysłanie na Ukrainę polskich żołnierzy. Nie można też zapominać, że za pierwszej prezydentury pana Trumpa amerykańskim namiestnikiem w Warszawie była wyjątkowo bezczelna pani Georgette Mosbacher. Nie żeby jej następca, pan Mark Brzeziński, prezentował specjalnie odmienne podejście.
Nie powinno być w żaden sposób odkrywcze ani oryginalne stwierdzenie, że Polska powinna przede wszystkim zadbać sama o siebie, zamiast – jak śpiewał Jacek Kaczmarski w piosence „Elekcja” – czepiać się czyjejś sukienki. Obawiam się jednak, że pod tym względem jesteśmy na etapie głębokiego XVIII wieku.
Ten Prusom gardłuje, ten Wiednia partyzant,
Ów ruskiej się chwyta sukienki.
A troską każdego szczęśliwa ojczyzna,
Stąd modły, przekleństwa i jęki.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka