Nawet gdyby dowiedziono, że w czasie rumuńskich wyborów miało miejsce zagraniczne oddziaływanie, nie oznacza to, że dowiedziono, iż miało ono jakikolwiek wpływ na rezultat.
Czym jest „wpływ”? Pytanie wydaje się akademickie. Wystarczy przecież zajrzeć do słownika. Tam przeczytamy, że wpływ to „oddziaływanie na kogoś lub na coś”, a także skutek tego oddziaływania. Samo oddziaływanie nie oznacza jednak, że ma ono jakieś skutki. Czy oddziałują na nas reklamy? Oczywiście, każdego dnia. Czy zawsze robimy to, co nam podpowiadają? Nie zawsze, a są tacy, którzy są na reklamy całkowicie niepodatni. Wpływ zatem jest wywierany, ale nie odnosi w ich przypadku skutku.
Wbrew pozorom pytanie o to, jak zdefiniujemy pojęcie wpływu, jest bardzo ważne w kontekście sytuacji w Rumunii. W licznych analizach i tekstach informacyjnych czytamy bowiem, że „wpływano” na wynik wyborów prezydenckich poprzez TikToka, który miał promować wyjątkowo mocno Cǎlina Georgescu, a także, że przeprowadzono „serię cyberataków” na infrastrukturę wyborczą Rumunii. Załóżmy nawet – jakkolwiek jakość i przejrzystość informacji w tej sprawie, jakie pojawiły się publicznie, pozostawia wiele do życzenia – że to prawda. Że faktycznie TikTok – który temu oczywiście zaprzecza – szczególnie mocno wybijał filmy reklamujące Georgescu. Załóżmy także, że nie są przesadzone alarmistyczne informacje rumuńskich służb (nie zapominajmy, że te służby są, podobnie jak w Polsce, głęboko wprzęgnięte w politykę, a dotychczas rządzące środowiska pozycjonowały się jako zdecydowanie proatlantyckie i prozachodnie) o atakach „zewnętrznego aktora” na system wyborczy. Czy Rosja nie mogła działać w ten sposób? Ależ oczywiście, że mogła.
Tyle że to wszystko oznacza wpływ jedynie w pierwszej części definicji (pomijając pytanie, w jakim stopniu wpływ tak rozumiany został w ogóle dowiedziony). Dokładnie rzecz biorąc, byłoby to zatem oddziaływanie. Nigdzie jednak – a przekopałem wiele dostępnych serwisów informacyjnych – nie ma mowy o jakichkolwiek szacunkach czy wyliczeniach, pokazujących wpływie tych działań w drugim znaczeniu tego słowa. Czyli o tym, czy wywarły one jakikolwiek skutek.
Żeby stwierdzić, że wynik wyborów miał jakikolwiek związek z pozycjonowaniem reklamówek Georgescu na TikToku, trzeba by dowieść, że TikTok miał jakiś przemożny wpływ na wybór odpowiednio znacznej części Rumunów, w co jakoś trudno mi uwierzyć. Idzie za tym pytanie: czy zawsze teraz będziemy unieważniać wybory, gdy w mediach społecznościowych jakiegoś kandydata będzie więcej niż innych lub będzie on lepiej pozycjonowany? A gdyby, dajmy na to, Facebook szczególnie intensywnie promował pana Trzaskowskiego i można by domniemywać, że ma to związek z linią portalu i bezpośrednią interwencją pana Zuckerberga, a pan Trzaskowski wygrałby wybory – czy to wystarczyłoby, aby postulować, żeby ich ważność została podważona przez Sąd Najwyższy?
Podobnie ma się sprawa z zarzutami o cyberataki. To oczywiście bardzo poważne oskarżenie i powinno niepokoić, jeżeli takie ataki miały miejsce. Byłby to impuls także dla Polski, aby zabezpieczyć lepiej nasze systemy.
Czy jednak te ataki doprowadziły do jakichkolwiek skutków, które uzasadniałyby podjętą przez sąd konstytucyjny Rumunii decyzję o anulowaniu wyniku pierwszej tury wyborów? Ja takich informacji nie znalazłem. Nie ma mowy ani o sfałszowaniu liczby głosów, oddanych na poszczególnych kandydatów, ani o manipulacji prawem do głosowania znaczącej (ani nieznaczącej) liczby wyborców, ani o żadnym innym realnym wpływie tych działań na wynik wyborów. Znajdziemy jedynie wiadomości o tym, że systemy były bombardowane dużą liczbą fałszywych prób wejścia. Nie ma nawet mowy o tym, jaka ich część, o ile jakakolwiek, była skuteczna i czym się skończyła.
Wydaje się, że powinno być oczywiste, iż decyzja tak brzemienna w skutki jak anulowanie demokratycznego aktu wyborczego, powinna mieć twardą, mocną podstawę faktyczną. Czyli że nie wystarczy udowodnić istnienia tego, co potocznie nazwalibyśmy „próbą wywarcia wpływu” na proces wyborczy. Próba bowiem może być udana bądź nieudana.
Tu przypomnę polski casus z roku 1995, gdy w kampanii wyborczej Aleksander Kwaśniewski przedstawiał się jako kandydat z wyższym wykształceniem – co było kłamstwem, jako że tytułu magistra nie posiadał. Sąd Najwyższy orzekł jednak, że wybory mimo to były ważne. Niezależnie od ówczesnych motywacji sędziów SN, żeby stwierdzić inaczej, logicznie rzecz biorąc należałoby udowodnić, że sprawa rzekomego wyższego wykształcenia pana Kwaśniewskiego była kluczowa dla blisko 700 tys. wyborców – bo tyloma głosami Aleksander Kwaśniewski w II turze przegonił Lecha Wałęsę. Niczego takiego oczywiście nie dowiedziono. Tymczasem, gdyby przyjąć rumuńską metodę, niczego dowodzić by nie trzeba było. Wystarczyłoby samo kłamstwo, bez analizy jego faktycznego wpływu.
Przy czym zastosowane w Rumunii rozumowanie jest znacznie perfidniejsze, bo tutaj kandydata na minę może wsadzić ktokolwiek. Teoretycznie można sobie bowiem doskonale wyobrazić operację przeciwko „niesłusznemu” kandydatowi, przeprowadzoną pod fałszywą rosyjską flagą, co następnie zostałoby wykorzystane jako pretekst do skasowania niewygodnego wyniku wyborczego.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka