Przy okazji 8 marca media zaczęły się ponownie ekscytować rzekomą nierównością płac między kobietami i mężczyznami w Polsce. Przy czym wszystkie – literalnie wszystkie – pojawiające się tego dnia odwołania do statystyk (jak choćby w tym tekście na Salonie24) opierają się na manipulacji. Włącznie ze statystyką podawaną przez GUS.
Tyle że o niczym takim przytaczane statystyki nie mówią. Spójrzmy na tekst, który ukazał się w Salonie24. Czytamy w nim:
Z „Barometru Polskiego Rynku Pracy” Personnel Service wynika, że zarobki poniżej 4 tys. zł netto miesięcznie otrzymuje więcej niż co druga kobieta w Polsce (52 proc.). W przypadku mężczyzn ten odsetek jest dużo mniejszy i wynosi 36 proc. Okazuje się też, że granica 4 tys. zł netto miesięcznie jest symboliczna – do tego momentu więcej kobiet otrzymuje odpowiednie widełki. Gdy stawki rosną statystyka się odwraca i to mężczyźni częściej mogą liczyć na dane wynagrodzenie. Zarobki od 4 do 5 tys. zł netto miesięcznie otrzymuje 14 proc. kobiet, ale już co piąty mężczyzna. Pensję od 5 do 6 tys. zł netto miesięcznie otrzymuje 7 proc. kobiet i co dziesiąty mężczyzna. Od 6 do 7,5 tys. zł miesięcznie zarabia zaledwie 2 proc. kobiet. Mężczyzn w tych widełkach jest cztery razy więcej (8 proc.). W przypadku pensji przekraczających 7,5 tys. zł netto miesięcznie również widać przewagę mężczyzn. Łącznie co dziesiąty mężczyzna w porównaniu do zaledwie 3 proc. kobiet otrzymuje taką pensję. W najwyższym pułapie zarobków powyżej 10 tys. zł miesięcznie mamy 5 proc. mężczyzn i tylko 1 proc. kobiet.
Z tego zestawienia statystyk nie wyczytamy niczego, co uzasadniałoby tezę o dyskryminacji płacowej kobiet. Fakt, że mniej kobiet niż mężczyzn otrzymuje wyższe wynagrodzenia, może mieć wiele wyjaśnień, ale żadnym z nich nie jest dyskryminacja płacowa. Kobiety mogą rzadziej pracować na wysoko płatnych stanowiskach, ponieważ: rzadziej wybierają wysoko płatne zawody (np. kobiety stanowią większość wśród nauczycieli, opłacanych tak sobie, ale mniejszość wśród wysoko opłacanych informatyków); rzadziej są gotowe pracować w większym wymiarze pracy, jako że wybierają raczej poświęcenie większej ilości czasu na dom i dzieci; rzadziej są gotowe brać nadgodziny – z tych samych powodów; w niektórych zawodach z powodu swoich predyspozycji fizycznych nie są w stanie wykonać pracy porównywalnej z mężczyznami, a czasami ograniczenia wynikają wprost z kodeksu pracy; w niektórych przypadkach w określonych zawodach z różnych powodów może im średnio iść gorzej niż mężczyznom i dlatego ich wynagrodzenia są niższe – bo po prostu gorsze są rezultaty ich pracy. A przecież, skoro mówimy o równouprawnieniu, trudno od pracodawcy wymagać, żeby za gorzej wykonaną pracę lub mniejszy wolumen produkcji płacił większe pieniądze tylko z uwagi na płeć pracownika.
Lecz gdy w imię zapełnienia wakatów albo poprawnoścki politycznej wciąga się kobiety do policyjnych oddziałów prewencji albo zatrudnia w policji w jednostkach patrolowo-interwencyjnych, uważam to za czystą głupotę. Podobną głupotą są wszelkiego rodzaju kwoty i obowiązkowe parytety – a takie niestety w Polsce już obowiązują między innymi na listach wyborczych – które z konieczności trzeba często zapełniać paniami z łapanki. Wszelki odgórny przymus jest zły, a każda tego typu akcja ma ostatecznie skutki tak fatalna jak miała każda prowadzona na świecie w dowolnym miejscu tak zwana akcja afirmatywna, mająca rzekomo wyrównywać szanse. Finałem zawsze jest zapełnianie na siłę stanowisk ludźmi, którzy nie mają do tego ani kompetencji, ani ochoty.
Jeśli zatem ktoś chce walczyć z prawdziwą dyskryminacją płacową – niech wskaże jej rzeczywiste przypadki, zamiast wywijać statystyką bez jej zrozumienia.
P.S. W 2021 bardzo obszerny raport, oparty na głębokiej analizie argumentacji zwolenników tezy o dyskryminacji płacowej kobiet, opublikował Instytut Ordo Iuris. Warto się z nim zapoznać, ponieważ obala on większość mitów o „dyskryminacji” i rzekomej luce płacowej nie na poziomie publicystyki, ale twardych danych.
Komentarze
Pokaż komentarze (13)