Ojczyzny broni się chętnie, o ile czuje się, że jest czego bronić i ma się przekonanie, że konflikt nie został przez nas samych sprowokowany. Politycy powinni o tym pamiętać.
Czy istnieje obowiązek walki za ojczyznę? Odpowiedź jest pozornie prosta: tak. Ale tylko pozornie.
Jedna sprawa to obowiązek formalny i ten niewątpliwie istnieje, a w Polsce wynika z Ustawy o obronie ojczyzny. Druga kwestia to obowiązek etyczny i moralny – i tutaj jest już trudniej, bo mówimy o indywidualnie odczuwanych imperatywach oraz wartościach. Trzeba rozumieć, że te dwie spraw ściśle się wiążą. Żaden przepis nie będzie skuteczny, jeśli wśród obywateli nie będzie istniało przekonanie, że faktycznie mają obowiązek bronić kraju i że wynika to z czegoś więcej niż tylko z ustawy. Morale jest nie mniej ważne niż litera prawa.
Przywykliśmy uznawać, że z tym drugim nie ma u nas problemu, w przeciwieństwie do państw Zachodu. Jakiś czas temu była to prawda, ale dzisiaj jest w coraz mniejszym stopniu. Ubiegłoroczny sondaż pokazał, że chęć obrony kraju deklaruje 57 proc. Polaków, 33 proc. jest przeciwnego zdania, a 10 proc. nie ma zdecydowanej opinii. Warto zauważyć, że jest to sondaż przeprowadzony już w warunkach pierwszego od lat realnego zagrożenia. 57 proc. to niby wciąż dużo, zwłaszcza jeśli porównać to z danymi (co prawda z 2015 r. – nowszego europejskiego sondażu nie udało mi się znaleźć) z takich krajów jak Hiszpania (21 proc.), Belgia (19 proc.) czy Holandia (15 proc.). A jednak nie jest to odsetek imponujący – i wyraźnie niższy niż choćby w Finlandii (74 proc.).
Niedawno wpadł mi w oczy czyjś komentarz na jednym z portali, którego autor zauważał, że po raz pierwszy to prawica tworzy w Polsce atmosferę zniechęcającą do walki o własny kraj, podsuwając wygodny pretekst do migania się od tego obowiązku, gdyby zaistniał: wojna została sprowokowana i w takim razie niech państwo radzi sobie samo. Nawet jeśli autor tego komentarza był prawicy nieprzychylny – a był – to coś w tym spostrzeżeniu jest. Ale też warto je rozważać w kontekście: wszak ogromna liczba ucieczek mężczyzn w wieku poborowym z Ukrainy wynika z przekonania, że za skorumpowany kraj, gdzie rządzą oligarchowie, umierać nie warto. A także z przeświadczenia, że walka jest czcza i daremna.
O ile z prawnego punktu widzenia sprawa wydaje się w Polsce jasna, to z etycznego jest już problem. Jak bowiem podejść do sytuacji, gdy mamy głębokie przekonanie, że wojenna tragedia została sprowokowana postawą naszych władz? Lub też, że nie zrobiły one wszystkiego, aby ataku uniknąć? Nasuwa się w oczywisty sposób myśl o sytuacji z 1939 r. Kto się tym interesował, ten może mieć przekonanie – choć zdania są tutaj bardzo podzielone – że władze II RP faktycznie nie zrobiły wszystkiego, żeby uniknąć zaatakowania Polski przez Niemcy. Inna sprawa, że nastroje zdecydowanej większości – poza garstką realistów w rodzaju Władysława Studnickiego – były wręcza fanatyczne. Nie znam natomiast opracowania – choć może ono istnieje – pokazującego, jaka część Polaków, rzuconych do walki w wojnie obronnej, miała poczucie złości i żalu wobec przywódców za ich postępowanie. I jaka w związku z tym starała się nawet uniknąć walki. Badań oczywiście nikt wówczas nie robił, więc podanie jakichś liczb jest raczej niemożliwe. Dałoby się to jedynie opisać na zasadzie kompilacji dowodów anegdotycznych. Jest jednak skrajnie mało prawdopodobne, że widząc klęskę własnego państwa i przypominając sobie poczynania władz z ostatnich dwóch lat nikt nie przeklinał Rydza-Śmigłego i jego zadufanej w sobie ekipy.
Nieco podobna sytuacja to Powstanie Warszawskie. Jak wiadomo, walczyli w nim również ci, którzy nie zgadzali się kompletnie z decyzją dowództwa AK o rozpoczęciu walk. Najbardziej znany przykład to historyk Jan Ciechanowski, późniejszy zażarty krytyk rozkazu o godzinie „W”.
Kiedy po 24 lutego słuchamy wypowiedzi niektórych polskich polityków, pojawia się myśl, że może jesteśmy świadkami czegoś podobnego jak w roku 1939. Tym razem fanatyzm nie ogarnia bynajmniej prawie całego społeczeństwa. Trzeba brać po uwagę, że w razie sytuacji granicznej spora część Polaków może mieć wątpliwości: czy warto rzucać się do walki. Te wątpliwości mają źródło w przekonaniu, że Polska sama pcha palec w drzwi. Że angażuje się zdecydowanie nadmiernie, bez liczenia się z konsekwencjami. Takie przekonanie ugruntowują sytuacje takie jak potajemne wysłanie na Ukrainę oddziału – podobno – policjantów, i to na wiele miesięcy, czy prowokacyjna wypowiedź pana marszałka Hołowni o wgniataniu Putina w ziemię. W dodatku te fakty są konfrontowane z jednoznacznie antywojenną linią i schodzeniem z linii strzału przez przywódców niektórych krajów naszej części Europy: przede wszystkim Viktora Orbána, ale ostatnio także Roberta Fico.
Oczywiście na razie kompletnie nic, co zrobiła Polska, nie daje szczęśliwie pretekstu do rozpoczęcia wobec nas gorącej akcji militarnej. Jednak rządzący wydają się kompletnie nie uwzględniać opisanego tutaj czynnika psychologicznego. Ma on zaś kapitalne znaczenie. Ofiarnie i chętnie broni się własnego państwa pod dwoma warunkami.
Po pierwsze – gdy ma się szczere przeświadczenie, że jest to nasze państwo. Że jesteśmy przez nie dobrze traktowani i dlatego warto go bronić. Z tym w warunkach drastycznego podziału politycznego i społecznego też nie jest zbyt dobrze.
Po drugie – gdy ma się przeświadczenie, że ta obrona jest słuszna, czyli że atak z zewnątrz nie został w żadnym stopniu zawiniony czy sprowokowany. Że bierzemy udział w uczciwej i uzasadnionej wojnie obronnej, a nie w jakiejś wymianie ciosów, która w istocie odbywa się z wykorzystaniem nas jako narzędzia, w dużej mierze biernego, a do której w dodatku władza sama nas zgłosiła.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo