Wiele osób, komentujących wypadek w Wągrowcu, oczekuje, że kierujący będzie nadczłowiekiem, zdolnym do jednoczesnej obserwacji we wszystkich kierunkach. To absurdalne oczekiwanie ma swój ukryty cel: uderzenie w indywidualny transport samochodowy w ogóle. Kolejny raz.
Głośny wypadek w Wągrowcu wywołał nieproporcjonalnie dużą liczbę komentarzy. Nietrudno zrozumieć, dlaczego.
Po pierwsze – bo osobą poszkodowaną (choć w niemal zerowym na szczęście stopniu) było dwuletnie dziecko. A wystarczy pokazać dziecko albo jakieś futerkowe zwierzątko, żeby zadziałać na ludzkie emocje w stopniu nieproporcjonalnym do faktycznej wagi zdarzenia. Tak działa ludzka psychika, choć od osób bardziej świadomych należałoby jednak oczekiwać większego w tej sprawie rozeznania.
Po drugie – ponieważ zawyły natychmiast, wykorzystując motyw dziecka, wszystkie środowiska patologicznie niecierpiące kierowców. Szczególnie że tutaj w akcji był SUV, a tego rodzaju samochodów te środowiska szczególnie nienawidzą.
Reakcja dużej części publiki prowadzi tutaj do szerszych i bardziej generalnych wniosków, ale o tym dalej. Najpierw kilka słów o faktach.
Zaczynając od końca: zarzuty dostała już matka dziecka. Zostały one przedstawione na podstawie art. 160 kodeksu karnego, który mówi:
§ 1. Kto naraża człowieka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
§ 2. Jeżeli na sprawcy ciąży obowiązek opieki nad osobą narażoną na niebezpieczeństwo, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5. […]
Tu przypomnieć trzeba, że z kolei kodeks drogowy zabrania samodzielnego poruszania się po drodze dziecku do lat 7, chyba że opiekę nad nim sprawuje osoba mająca przynajmniej 10 lat.
Kierującemu z kolei zatrzymano prawo jazdy – co w tej sytuacji wydaje się zrozumiałe – ale w jego sprawie nie zapadły na razie dalsze postanowienia.
Przebieg zdarzenia możemy dość dokładnie poznać na podstawie filmu.
Kierowca nissana wyjeżdża z drogi podporządkowanej, chcąc skręcić w drogę jednokierunkową w lewo. W związku z tym musi na skrzyżowaniu ustawić się w takim miejscu, żeby widzieć ruch nadjeżdżający z prawej strony. Jako że widoczność ograniczają budynki, konieczne jest dojechanie niemal do krawędzi poprzecznej jezdni. W tym miejscu projektant organizacji ruchu zaplanował niestety przejście dla pieszych. Zatem pojazd wyjeżdżający z drogi podporządkowanej musi zatrzymać się na pasach. Nie ma innej możliwości, ponieważ zatrzymując się przed pasami kierujący nie ma fizycznej możliwości sprawdzenia ruchu nadjeżdżającego z prawej strony. Musiałby mieć rentgen w oczach.
Kierujący zatem zatrzymuje się mniej więcej w połowie pasów. W tym czasie na pasy wbiega dziecko, wkrótce znajdując się centralnie przed maską wysokiego pojazdu. W tym momencie kierujący rusza i przejeżdża nad dzieckiem, po czym jedzie dalej.
Jak wiadomo, kierujący nigdzie się nie ukrywał, w pełni współpracował z policją.
Tyle to, co widać. Jak to zdarzenie najpewniej wyglądało z perspektywy kierującego? Kto wie, jak w praktyce wygląda prowadzenie samochodu, ten odtworzy to sobie z łatwością. Kto nie wie, ten kolportuje na ogół niemożebne brednie w tej sprawie.
Jeśli kierujący musi wyjechać z ulicy podporządkowanej w sytuacji takiej jak ta, wykona oczywistą sekwencję działań. I tak było zapewne tutaj.
1. Dojeżdżając do skrzyżowania i przejścia, zachowa szczególną ostrożność. Sprawdzi, czy nikt nie wkracza na przejście. W momencie, gdy nissan do niego dojeżdżał, nikogo takiego nie było.
2. Aby zająć miejsce dogodne do sprawdzenia, czy z prawej strony nie nadjeżdżają pojazdy, kierujący będzie musiał wjechać na pasy i na nich się zatrzymać.
3. Zająwszy taką pozycję, kierujący spogląda już tylko w prawą stronę, ponieważ to stamtąd nadjeżdżają pojazdy, którym musi ustąpić. W tym momencie nagle wbiega przed pojazd dziecko.
4. Wbiegające przed nissana dziecko jest tak małe, że najprawdopodobniej nie dostrzegłby go nawet kierowca znacznie mniejszego i niższego pojazdu. Z całą pewnością nie zobaczyłby go kierowca ciężarówki.
5. Upewniwszy się, że z prawej nie zbliża się żaden pojazd, kierujący rusza i przejeżdża nad dzieckiem, któremu na szczęście nic się nie dzieje. Warto zauważyć, że w kadrze na udostępnianym filmie matki dziecka nigdzie nie widać, również po zdarzeniu. Tak jakby kompletnie nie była zainteresowana jego losem.
Tu ważna uwaga: duża część oburzenia wobec kierującego opiera się na stwierdzeniu, że dziecko znajdowało się „na pasach”. Technicznie rzecz biorąc – owszem. Nie było to jednak przekraczanie jezdni po przejściu dla pieszych, ale ewidentne wtargnięcie, które równie dobrze mogło mieć miejsce gdziekolwiek indziej. Dwuletnie dziecko najprawdopodobniej w ogóle nie zdawało sobie sprawy z tego, czym są pasy, a to, że akurat wbiegło na jezdnię tam, gdzie były one namalowane, było czystym przypadkiem i zapewne to również weźmie policja lub sąd przy rozstrzyganiu sprawy.
Na pierwszy rzut oka wina w tej sprawie rozkłada się następująco.
Największa jej część bez najmniejszej wątpliwości spada na opiekunkę dziecka, której zachowanie było skrajnie nieodpowiedzialne. Potwierdza to szybkie postawienie zarzutów.
Ogromną część winy ponosi projektant organizacji ruchu, który umieścił przejście dla pieszych w miejscu absurdalnym z punktu widzenia widoczności skrzyżowania, zmuszając kierujących do zatrzymywania się na pasach. Aczkolwiek nie jest to wina bezpośrednia, jako że – jako się rzekło – dwulatek mógł wbiec przed pojazd w dowolnym innym miejscu i lokalizacja pasów nie miała tutaj większego znaczenia.
Najmniejszą część winy, i to przy maksymalnie złej woli oceniającego, ponosi kierowca. Zakładam, że policja może ewentualnie uznać, że nie zastosował zasady ograniczonego zaufania. Tu trzeba przypomnieć, co ta zasada faktycznie oznacza, ponieważ w tej sprawie krążą mity. Otóż mówi ona, że kierujący widząc innego uczestnika ruchu, którego zachowanie może wskazywać, że może się on nie zastosować do przepisów, powinien zachować szczególną ostrożność. Modelowym przykładem jest obecność rozbieganych dzieci na chodniku przy jezdni i w takiej sytuacji naprawdę – jako kierowca ze sporym doświadczeniem – zalecam jak najostrożniejszą jazdę i myślenie za innych. Problem w tym, że tych budzących niepokój uczestników ruchu trzeba najpierw dostrzec i zidentyfikować. Najpewniej policja będzie też sprawdzać, czy kierujący faktycznie mógł nie zauważyć zdarzenia, którego był uczestnikiem, aby wykluczyć ucieczkę z miejsca wypadku. Poczekajmy, co z tego wyniknie.
Poseł Lewicy Paulina Matysiak, znana z fanatycznego uwielbienia dla transportu zbiorowego i fanatycznej nienawiści wobec kierowców napisała na Twitterze: „Najwyższa pora skończyć z bandyterką na drogach i zabrać się za kierowców, którzy jeżdżą nieostrożnie, narażają innych na niebezpieczeństwo i nie przestrzegają przepisów”.
To, że Lewica prowadzi z kierowcami i samochodami ideologiczną wojnę, nie powinno nikogo zaskakiwać. Jednak wpis grający na najniższych instynktach, wprost szczujący na kierowców i w dodatku naznaczony ignorancją co do prawa i faktów, nie powinien się pojawiać na koncie posła Rzeczypospolitej. Używanie określenia „bandyterka” na opisanie nieszczęśliwego wypadku, w którym wina kierowcy, jeśli w ogóle jakaś jest, jest zdecydowanie najmniejsza, to ordynarny fałsz. Niestety – także doskonale znany. Ideologiczni przeciwnicy prywatnego transportu samochodowego, tacy jak wspomniana pani Matysiak czy panowie Mencwel albo Śpiewak, notorycznie używają określenia „bandyta drogowy” na opisanie każdego kierowcy biorącego udział w jakimś zdarzeniu drogowym albo łamiącego jakikolwiek przepis, niezależnie od stwarzanego zagrożenia, skutków czy nawet zawinienia. Intencja jest oczywista: w głowach odbiorców ma powstać automatyczny zrost „kierowca = bandyta drogowy” lub przynajmniej „potencjalny morderca”. Piszę o tym, bo połową sukcesu przy rozbrajaniu takich operacji psychosocjologicznych jest ich zrozumienie.
Jest w komentarzach do sprawy z Wągrowca natomiast pewien wątek, który warto dostrzec i bliżej mu się przyjrzeć. Otóż wiele osób pisze, że jeśli kierowca nie widzi cały czas wszystkiego, co dzieje się wokół samochodu, to nie powinien być kierowcą. To bardzo popularne twierdzenie, często pojawiające się w dyskusjach o motoryzacji i zachowaniu kierujących. I zarazem jest to podejście kompletnie oderwane od rzeczywistości.
Przede wszystkim zakładam, że autorem takich słów są w większości osoby nieprowadzące samochodu, a jeśli coś takiego mówi ktoś, kto samochodem jeździ regularnie, to ma skrajnie złą wolę. Inaczej tego wyjaśnić się nie da.
Swego czasu mój ulubiony dziennikarz motoryzacyjny Paweł Rygas (pozdrawiam serdecznie!) nagrał materiał, w którym pokazywał, co naprawdę widać z kabiny ciężarówki. I to mimo wyposażenia nowych pojazdów w rozliczne specjalne lustra. Konkluzja filmu Pawła była taka, że jeśli ktoś uważa, że kierowca ciężarówki nie jest w stanie monitorować swojego całego otoczenia tylko z powodu lenistwa albo braku umiejętności, to nie wie, o czym mówi. Odnosił się tutaj do tekstu na pewnym portalu, zajmującym się bezpieczeństwem ruchu drogowego, a tak naprawdę – regularną nagonką na kierowców.
Tu trzeba jednak powiedzieć więcej: tendencja do nieustającego powiększania uprawnień innych uczestników ruchu drogowego, a ograniczania ich kierującym samochodami, prowadzi do sytuacji, w której nikt już nie przejmuje się granicami ludzkiej percepcji. Proszę przejechać się, siedząc za kierownicą, centrum któregoś z większych polskich miast. Infrastruktura drogowa jest tam już w tej chwili zbudowana w taki sposób, że nawet jadąc z prędkością 30 km na godzinę kierujący ma cały czas duszę na ramieniu. W wielu miejscach bowiem ruch zorganizowano tak, że trzeba by mieć oczy wokół głowy niczym Światowid, aby być w stanie dostrzec wszystkich tych uczestników ruchu, którzy mogą się skądś pojawić, wyposażeni w pierwszeństwo. Drogi dla rowerów przeplatają się w niebezpieczny sposób z pasami ruchu dla samochodów, przy czym zawsze to rower ma pierwszeństwo. Liczba przejść dla pieszych – z których dwie trzecie powinny mieć jedynie status sugerowanych – jest tak ogromna, że czasem zdarzają się co 10 metrów albo i mniej. Skręt w prawo, gdy brak świateł i trzeba jednocześnie pilnować wchodzących na przejście pieszych oraz pędzących po przejeździe rowerów, staje się loterią. Liczba bodźców rośnie tak bardzo, że przeciętny kierowca, który zdał przecież egzamin i przeszedł badania lekarskie, nie jest w stanie ich wszystkich percypować.
Tworząc organizację ruchu w danym obszarze, projektanci nie sprawdzają, jak ma się ona do granic ludzkiej percepcji oraz czy nie zostały one już przekroczone. Na kierujących nakłada się tylko kolejne obciążenia i oczekuje się, że będą w stanie im sprostać.
Kryje się za tym pewna myśl – nie wiem, na ile uświadomiona i celowo w tym schemacie działania obecna: narzućmy na kierujących takie obowiązki, żeby nie byli już w stanie im sprostać, a wtedy dostaniemy do ręki argument, że należy zacząć ograniczać prawo do posiadania i prowadzenia samochodu. Mówiąc jeszcze bardziej wprost: sprowokujmy wypadki, a dzięki temu uderzymy w kierowców, obarczając ich winą.
Wymogi związane z prowadzeniem samochodu nie zostały określone tak jak te dotyczące pilota, żołnierza służb specjalnych czy agenta wywiadu. Kierowca nie ma być nadczłowiekiem, zdolnym do dostrzegania 50 rzeczy naraz. Oczywiście, prowadzenie samochodu łączy się z wymaganiami wyższymi niż chodzenie po ulicy, ale nie powinno się oczekiwać od kierowcy cudów, w tym nadnaturalnych zdolności percepcyjnych czy nawet takich, które wymagają długotrwałego specjalistycznego treningu. Organizacja ruchu musi być dostosowana w taki sposób, żeby byli z niej w stanie korzystać nie tylko piesi czy rowerzyści, ale także kierujący samochodami. Dziś jednak rządzi nie zdrowy rozsądek, ale ideologia.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości