Fetysz wysokiej frekwencji to jedna z największych, najczęściej powtarzanych bzdur. Frekwencja sięgająca 75 proc. jest o 20 punktów wyższa niż średnia ze wszystkich wcześniejszych elekcji parlamentarnych i to nie jest dobra wiadomość.
Frekwencja na poziomie 74,3 proc. to absolutny rekord w historii III RP. Niemal wszyscy są nią zachwyceni. Nie tylko politycy, dla których namawianie do głosowania to rzecz oczywista – zawsze bowiem uważają, że namawiają do głosowania na siebie. Także wielu publicystów ocenia, że to cudowny wynik. Najczęściej przy tym powtarzana jest do znudzenia zgrana i bez śladu namysłu powtarzana fraza „święto demokracji”. Absolutnie tych zachwytów nie podzielam.
Można by tutaj przypomnieć klasyfikację ustrojów, zawartą przez Arystotelesa w jego „Polityce”, z której wynika, że demokracja nie jest uznawana za jeden z ustrojów dobrych – byłoby to jednak bezprzedmiotowe, bo choć argumentacja Arystotelesa co najmniej daje do myślenia, to są to w dzisiejszej rzeczywistości rozważania najczyściej teoretyczne. Ba, nie jest nawet możliwe wprowadzenie do dyskusji tematu cenzusu jakiegokolwiek rodzaju. Byłoby to zapewne trudne do wypracowania, ale co do zasady nie wydaje się pomysłem kosmicznym. Skoro zgodzilibyśmy się, że demokracja wymaga pewnego zachodu, wysiłku – to faktycznie mamy prawo postawić sobie pytanie, czy prawo głosu powinno z automatu przysługiwać każdemu, kto jest pełnoletni i nie ubezwłasnowolniony. Wielokrotnie przypominałem, że całkiem rozsądny cenzus posiadania został zastosowany przez ojców naszej Konstytucji 3 Maja w towarzyszącym jej Prawie o Sejmikach. Dziś nie przypomina się o tym prawie wcale, jakby było to coś wstydliwego, podczas gdy stojące za tym rozumowanie było jak najbardziej słuszne: jedynie obywatele posesjonaci mieli poczucie, że muszą chronić coś, co mają, a także trudniej było ich przekupić. Kto nie posiadał nic, był najbardziej podatny na pokusy i można było jego głos kupić najtaniej. Oczywiście to również dyskusja bezprzedmiotowa, bo wpadliśmy już w paradoks demokracji totalnej: gdy wszyscy mają głos, nikt nie opowie się za ograniczeniem tego prawa, bo naraziłby się posiadaczom prawa wyborczego.
Zostawmy to jednak. Skąd wzięła się rekordowa frekwencja w wyborach sprzed dwóch dni? I czy jest się z czego cieszyć? Bynajmniej.
Przede wszystkim jest ona skutkiem sięgających zenitu złych emocji, bo nic przecież nie mobilizuje równie skutecznie. W 2011 r. frekwencja wyniosła niespełna 49 proc. W 2015 r. po ośmiu latach rządów PO, była niewiele wyższa: 50,92 proc. W 2019 r. sięgnęła już 61,74 proc. W wyborach prezydenckich 2020 r. była jeszcze wyższa – co nie jest niezwykłe, bo te wybory zawsze notowały wyższe uczestnictwo: 68,18 proc. Te liczby pokazują narastanie wewnętrznego konfliktu i emocji, mobilizujących wyborców obu stron – bo konflikt polityczny w większości rozgrywa się pomiędzy dwoma „armiami”. Stojących z boku do niedawna wcale nie było. W tę rolę weszła dopiero Konfederacja.
Mobilizacja blisko trzech czwartych uprawnionych do głosowania nie oznacza przecież, że nagle o 25 punktów procentowych więcej ludzi niż osiem lat wcześniej zainteresowało się na serio polityką albo przeprowadziło jakieś analizy i uznało, że warto jednak zagłosować. Oznacza to tylko tyle, że nakręcił ich najczyściej emocjonalny przekaz. Przecież ci, którzy z zasady polityką się interesują, chodzili także na wybory wcześniejsze. Nadwyżka nad średnią ze wszystkich wyborów parlamentarnych po 1989 r. poza ostatnimi – wynoszącą nieco ponad 54 proc. – to, można tak założyć, uczestnicy nadmiarowi, zmobilizowani atmosferą konfliktu. A to nie jest powód do radości. Motywacją do głosowania jest tutaj chęć dowalenia „tym drugim”.
Po drugie – im większa frekwencja, tym – powiedzmy sobie szczerze – większa liczba osób głosujących bez śladu refleksji, na podstawie jakichś fragmentarycznych przesłanek, chwilowego wzmożenia, co oczywiście nie jest zabronione, ale warto mieć tego świadomość. Im bardziej demokracja masowa, tym bardziej, mówiąc wprost, staje się niestety idiokracją. I jest to akurat stuprocentowo trafne określenie, ponieważ odwołuje się do antycznego znaczenia słowa ἰδιώτης, oznaczającego osobę niezainteresowaną sprawami publicznymi, całkowicie skupioną na własnych problemach. Jeśli ktoś taki incydentalnie zainteresował się polityką pod wpływem impulsu, oddał głos, a potem wraca do swojej wcześniejszej postawy – to głos ten, jakkolwiek uprawniony, jest zarazem zwyczajnie szkodliwy.
Nie cieszę się zatem z wysokiej frekwencji. Mam nadzieję, że w kolejnych wyborach wróci ona do swojego normalnego poziomu – około 60 proc., a probierzem względnie dobrej sytuacji w kraju i malejącego napięcia byłby spadek frekwencji do jakichś 50-55 proc. I tego bym sobie mocno życzył.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka