W niedzielę w Warszawie blokujących miasto biegaczy zablokowali aktywiści klimatyczni. Tych grup pozornie nic nie łączy. Faktycznie obie w identyczny sposób chcą terroryzować milczącą (na razie) większość. I obie mają charakter sekty.
Nie ma piękniejszego widowiska niż gdy różnego rodzaju mniejszości, których wspólnym mianownikiem jest zakłócanie życia zwykłym ludziom lub wykoślawianie normalnego biegu spraw, zaczynają się atakować nawzajem. Coś takiego dzieje się od dłuższego czasu choćby pomiędzy środowiskiem woke, czyli wzmożonych, a „tradycyjną” lewicą z feministkami włącznie (opowiadała o tym bardzo interesująco w rozmowie na moim kanale dr Katarzyna Szumlewicz).
W ostatnią niedzielę zaś mogliśmy obserwować sytuację iście montypythonowską, gdy przedstawiciele nurtu skrajnej rewolucji klimatycznej w postaci aktywiszczy z „Grupy Bombelki” postanowili zablokować nieco mniej rewolucyjną grupę w postaci biegactwa, biorącego udział w jednym z kilku warszawskich maratonów, paraliżujących regularnie miasto. Zatem blokujących miasto zablokowały aktywiszcza klimatyczne.
Powiedzą państwo: co mają jedni z drugimi wspólnego? Otóż wbrew pozorom całkiem sporo. Obie te grupy łączy sekciarskie nastawienie i całkowita pogarda dla opinii oraz potrzeb większości. Cechy immanentne dla wielu środowisk, rozsadzających tradycyjny ład społeczny.
Zacznijmy od biegactwa. Zjawisko to analizowałem już pięć lat temu w Tygodniku TVP i nie zmieniłbym w tamtym tekście ani przecinka. Wyjaśniałem w nim, jak z niegroźnego hobby zrobiono quasireligię, której zwolennicy nabrali sekciarskiego sznytu i gotowi są roznieść każdego, kto ośmieli się wyrazić jakąś wątpliwość. Oczywiście nie znaczy to, że każdy, kto biega sobie dla zdrowia czy relaksu, a nawet każdy, kto startuje w biegach ulicznych, jest fanatykiem biegactwa. Tak jak nie każdy rowerzysta jest pedalarzem. Te określenia rezerwuję dla grupy osób, charakteryzujących się wspomnianymi cechami: fanatycznym stosunkiem do swojego hobby, co sprawia, że zaczynają je nazywać „sposobem życia”, a także agresją wobec wszystkich, którzy zgłaszają jakiekolwiek zastrzeżenia. Proszę zatem wszystkich normalnych biegaczy (a także zwykłych rowerzystów, niewykazujących postawy skrajnie roszczeniowej), aby tych słów i diagnoz nie brali do siebie, bo jako żywo nie o nich tutaj piszę.
Są także biegacze zawodowi i to oni najczęściej wygrywają maratony. Oni mają kompletnie gdzieś, jaki jest poziom organizacyjny imprezy oraz czy bieg blokuje miasto czy nie. Przylatują na maraton, biegną, wygrywają, zgarniają nagrodę, lecą na kolejny. Całkowicie cynicznie podchodzą też do sprawy sponsorzy biegów, którzy mają gdzieś skutki imprez dla zwykłych mieszkańców. Interesuje ich jedynie, jaki będzie zysk reklamowy.
Od czasu, gdy w 2018 r. pisałem swój tekst, nie zmieniło się nic. Nadal nic nie wiemy o mitycznych wielkich korzyściach, jakie mają wynikać z faktu, że w mieście rocznie organizowanych jest ponad 100 imprez biegowych, w tym trzy wielkie. Pozwolę sobie przywołać obszerne fragmenty mojego tekstu z Tygodnika TVP.
Nie byłoby zapewne Orlen Warsaw Marathon z jego pretensjonalną, anglojęzyczną nazwą, gdyby biegactwo nie stało się jedną z kilku nowoczesnych pseudoreligii, podobnych do ekologizmu czy roweryzmu. Religijny stosunek do biegania sprawia, że wszelkie dyskusje o wyważeniu racji w sprawie zagospodarowania publicznej przestrzeni między potrzebami fanatyków biegania a zwykłymi mieszkańcami są duszone w zarodku. […]
Gdy dochodzimy do kwestii zawłaszczania przestrzeni publicznej przez biegaczy, nieuchronnie po drugiej stronie pojawiają się te same argumenty. Pierwszy – że „przecież to tylko raz w roku”. W Warszawie nie jest to raz w roku, a nawet nie dwa razy w roku, bo poza dwoma maratonami jest jeszcze co najmniej kilka dużych imprez, jak Biegnij Warszawo, Bieg Niepodległości, Półmaraton Warszawski, Bieg SGH, Bieg Ursynowa, Puchar Maratonu Warszawskiego i całe mnóstwo innych. W 2014 roku warszawski ratusz podawał, że w ciągu roku w stolicy odbywa się 130 imprez biegowych. Wziąwszy pod uwagę, że sezon trwa od marca do listopada, wychodzi po 14 imprez na miesiąc. Oczywiście spora część z nich odbywa się tam, gdzie nikomu nie przeszkadzają: w lasach, parkach, gdzieś na uboczu. Ale wystarczy, aby jedna trzecia z tej liczby miała miejsce na ulicach, a już sytuacja będzie poważna. W innych większych polskich miastach może nie jest aż tak źle, ale bywa niewiele lepiej.
Drugi argument to ten, że uliczne biegi są promocją zdrowego stylu życia. To oczywiście czysta spekulacja. Nikt nie dysponuje żadnymi danymi, które pokazałyby, że pod wpływem takich wydarzeń ktokolwiek postanawia zmienić swoje nawyki. Można natomiast zakładać, że wszyscy ci, którym bieg dezorganizuje życie, nastawiają się do biegactwa, a nawet biegania wrogo.
Problem bowiem w tym, że miasta nie stawiają organizatorom żadnych wymogów, gdy idzie o potrzeby ludzi, którzy nie biegają i bieganie ich kompletnie nie interesuje. A przecież w dniu biegu chcą normalnie funkcjonować, mają do załatwienia własne sprawy i nie ma powodu, dla którego mieliby się stać zakładnikiem parunastu czy paru tysięcy (w przypadku warszawskich maratonów to od 4 do ponad 5 tysięcy uczestników na mecie; na starcie jest ich więcej) lub tylko kilkuset osób (na przykład uliczny Bieg Flagi to niespełna 700 uczestników).
Standardem jest wyznaczanie trasy najdłuższych biegów w taki sposób, że niektóre rejony miasta są całkowicie odcięte. Tak było kilkanaście dni temu na Żoliborzu w czasie Maratonu Warszawskiego. Nikogo nie obchodzi, jak mieszkańcy mają się stamtąd wydostać, jeśli muszą skorzystać z samochodu. A czasem nie da się nawet przedostać pieszo. Trasy pilnują policjanci, często nie z Warszawy, którzy nie są w stanie udzielić żadnych informacji. Te publikowane na stronach ratusza, zarządu dróg czy organizatora, są nieprecyzyjne. Nikt nie wymaga tworzenia na trasie maratonu śluz, pozwalających na przecięcie jej nawet przez pieszych, o kierowcach nie mówiąc. Trudno odebrać to inaczej niż jako bezprzykładną arogancję i organizatorów, i zarządców miast. I, niestety, także biegaczy, bo to oni mogliby wywrzeć na organizatorów nacisk, żeby zacząć wreszcie planować imprezy z uwzględnieniem potrzeb mieszkańców.
Dane, dotyczące liczby biegów w Warszawie w ciągu roku, nie zmieniły się – nadal jest ich około 100. Średnio jedna co trzy dni z kawałkiem. Może nieco polepszyła się organizacja i informacja o utrudnieniach, ale przez to nie stają się one przecież mniej uciążliwe. Zasada pozostaje ta sama: z powodu hobby garstki ludzi i potrzeb reklamowych kilku firm cierpią dziesiątki tysięcy. I to jest właśnie bardzo charakterystyczne: niewielka mniejszość terroryzuje ogromną większość.
Trzeba tu przy okazji odnieść się do stale powtarzanego, a całkowicie fałszywego argumentu, że biegacze mają takie samo prawo zajmować przestrzeń publiczną dla swoich celów jak procesja Bożego Ciała albo demonstracje polityczne. Tak oczywiście nie jest. Mowa tu o kompletnie różnych w hierarchii ważności sprawach. Czym innym jest korzystanie ze swobody demonstrowania swoich poglądów politycznych lub praktyk religijnych, a kompletnie czym innym imprezy rozrywkowe, takie jak koncerty, rajdy, biegi i tak dalej. Te pierwsze są esencjonalnym składnikiem demokracji, te drugie – bynajmniej. Demonstracja ma prawo zajmować przestrzeń i z tym trzeba się pogodzić, obojętnie czy jest to Marsz Niepodległości czy manifestacja Strajku Kobiet. Biegactwo nie ma prawa robić tego samego ze szkodą dla zwykłych ludzi.
W niedzielę w Warszawie biegactwo starło się z inną grupką fanatyków: z klimatystami. Oni również uważają, że mają prawo narzucić większości swoje fanatyczne zapatrywania, a ich przekonanie o nadchodzącym końcu świata – typowe dla sekt, bo też jest to w istocie sekta – usprawiedliwia różne działania, których skutkiem jest utrudnianie życia innym. Blokowanie ulic w miastach Europy czy Stanów Zjednoczonych jest tego najlepszym przykładem. Przy czym członkowie „Kolektywu Bombelki” poszli jeszcze dalej, bo co prawda zablokowali ulicę, ale nie samochodom, lecz biegaczom, czyli tym, których w teorii powinni popierać. Pokrzykiwali przy tym coś o jakimś gazie. Wolę nie wnikać, co mieli na myśli.
Arogancja sekciarzy klimatystycznych dorównuje arogancji sekciarzy biegactwa. Jedni i drudzy uważają, że większość ma się podporządkować, siedzieć cicho i potulnie spełniać ich postulaty. Oczywiście szkodliwość jednych i drugich jest nieporównywalna. Szkoda, jaką wyrządzają miejscy biegacze, jest jednak doraźna i krótkotrwała, choć niezmiernie irytująca, podczas gdy spełnienie postulatów klimatystów prowadziłoby do społecznej i gospodarczej katastrofy. Jednak modus operandi, a przy tym sposób myślenia o własnych prawach oraz ludziach niezaangażowanych w fanatyczny kult – czy to biegactwa, czy klimatyzmu – jest identyczny.
Z milczącą większością jest natomiast tak, że często bardzo długo siedzi cicho i daje sobą pomiatać, żeby potem w końcu się zbuntować w najgwałtowniejszy sposób. Większość jest zaś dzisiaj pomiatana na tak wiele sposobów, że ten bunt, którego moment niezwykle trudno przewidzieć, może się okazać druzgocąco gwałtowny.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości