Niektórzy wydają się mieć obsesję na punkcie domniemanych wpływów rosyjskich w Polsce. Takie jednak z pewnością istnieją. Spójrzmy jednak na działania i wypowiedzi niektórych uczestników życia publicznego. Czy nie powinniśmy zacząć sprawdzać wpływów ukraińskich?
Sytuacja wokół Ukrainy mocno się zmieniła w stosunku do tego, ca pamiętamy choćby jeszcze z drugiej połowy ubiegłego roku. I w kontekście międzynarodowym, i polskim. Tego pierwszego omawiał tu nie będę. Dość wskazać, że sytuacja zbliża nas do dwóch wariantów rozstrzygnięcia. W pierwszym konflikt stanie się tlącą się wojną lokalną, taką jak w Donbasie po 2014 r., w której Ukraina będzie w dość ograniczonym stopniu wspierana przez Zachód – ze wszystkimi tego konsekwencjami. W drugim – ze względu na naciski na Kijów z jednej strony, a z drugiej na Moskwę ze strony przede wszystkim Pekinu– zostanie wypracowany rozejm najpewniej w stylu „koreańskim”. Każdy z tych wariantów będzie oznaczał faktyczną utratę części terytorium przez Ukrainę. Kluczowe dla jej dalszej egzystencji będzie utrzymanie dostępu do Morza Czarnego, natomiast tromtadracyjna narracja, powtarzana przez dużą część polskich polityków, o nieuchronności odzyskania przez Ukrainę całości terytoriów, włącznie z tymi zajętymi przez Rosję w 2014 r., ponosi już teraz sromotną klęskę.
Zarazem opinia publiczna coraz wyraźniej dostrzega rozbieżne polsko-ukraińskie interesy oraz niepożądane konsekwencje obecności w Polsce nie tylko uchodźców, ale też zwykłych łapówkarzy i dezerterów. Te zmieniające się nastroje każą z kolei rządzącym podążać za nimi przynajmniej w warstwie retorycznej – choć nie wiadomo, czy idą za tym działania, skoro przedstawiciele władzy wspominają o chętnym uczestnictwie Polski w przekazywaniu Kijowowi myśliwców F-16, a mniejszej wagi prezenty sprawiają Ukrainie cały czas (choćby niedawno baterie Tesli, za które w opublikowanym w mediach społecznościowych filmie przedstawiciel ukraińskiego rządu zapomniał jakoś Polsce podziękować, za to dziękował… Elonowi Muskowi).
Swego rodzaju punktem zwrotnym w nastrojach – sondaże tego na razie nie pokazały, ale bardzo możliwe, że wkrótce tak się stanie – było wezwanie polskiego ambasadora Bartosza Cichockiego do ukraińskiego MSZ w związku z wypowiedzią prezydenckiego ministra Marcina Przydacza. Przydacz zasugerował, że Ukraina mogłaby wykazywać się w ramach wdzięczności za polską pomoc większym zrozumieniem dla naszych problemów zbożowych. Jest w tej sytuacji spora dawka ironii. Bartosz Cichocki to jeden z najzagorzalszych ukrainofilów w polskiej elicie, który wielokrotnie, szczególnie w pierwszym okresie wojny, dalece wykraczał poza swoje kompetencje ambasadorskie i wypowiadał się jak polityczny decydent, a nie urzędnik jedynie reprezentujący państwo polskie. Z kolei Marcin Przydacz, wcześniej wiceszef MSZ, to również jeden z największych zwolenników proukraińskiego kursu, choć mimo wszystko zachowujący w tych sprawach relatywnie sporą dawkę zdrowego rozsądku.
Zbliżają się wybory, więc rządzący werbalnie swoje stanowisko utwardzają. Co i czy cokolwiek konkretnie z tego wyniknie – zobaczymy. Natomiast w najgorszej, także psychologicznie, sytuacji jest frakcja zajadłych ukrainofilów, której niekwestionowanym liderem jest pan prezydent Andrzej Duda. Mam nadzieję, że ktoś kiedyś zdoła wyjaśnić motywację, stojącą za jego uzależnieniem od przychylności Wołodymyra Zełenskiego. Czy chodzi – jak chcą niektórzy – o staranie się o przyszłe stanowisko międzynarodowe (choć wydaje się, że zachowanie Andrzeja Dudy wykracza dalece poza takie motywy) czy może mamy do czynienia z problemem najczyściej psychologicznym – nie sposób stwierdzić. Tak czy owak, jest to widowisko coraz bardziej zadziwiające, a zarazem coraz bardziej żenujące.
Część osób, które wcześniej etatowo śledziły rzekomą rosyjską narrację, nagle nabrała wody w usta, dowodząc swojego skrajnego koniunkturalizmu. Tak jest z ministrem Stanisławem Żarynem, który nagle ogłuchł na wygłaszane przez przedstawicieli obozu władzy poglądy identyczne w tymi, które jeszcze kilka miesięcy wcześniej potępiał etatowo u publicystów. Tak jest też z wiceministrem spraw zagranicznych Pawłem Jabłońskim, który jeszcze w maju gromił zwolenników „polityki transakcyjnej” z Ukrainą czy oburzał się na stwierdzenie, że Polska rozbraja się na rzecz Ukrainy, by w lipcu i sierpniu kompletnie przestać reagować na wysyp podobnych stwierdzeń.
Z kolei część tej grupy zaczyna reagować na rozwój sytuacji coraz bardziej nerwowo i agresywnie. Stąd choćby teksty takie jak Jakuba Maciejewskiego z „Sieci”, w którym ten bardzo głęboko emocjonalnie zaangażowany po stronie Kijowa publicysta nazywa tygodnik „Do Rzeczy” prorosyjskim, a o mnie samym pisze „Łukasz Jarosławowicz”. Trzeba to widzieć po prostu jako wyraz skrajnej desperacji i próbę zakrzyczenia rzeczywistości, zmieniającej się w kierunku kompletnie niezgodnym z życzeniowym myśleniem takich Maciejewskich. Ale czy wyłącznie jako to?
W życie weszła fatalna ustawa o powołaniu komisji do spraw rosyjskich wpływów. Dlaczego uważam ją za fatalną – nie tylko ja zresztą – pisałem i mówiłem obszernie w wielu miejscach, również na moim kanale YT, nie będę więc tutaj tych argumentów powtarzał. Można jedynie podkreślić, że argument o sprzyjaniu Rosji jest używany w polskim życiu politycznym jak kij bejsbolowy, nie niesie ze sobą żadnej wartości, za to rzucany przy każdej okazji uniemożliwia skutecznie odnalezienie faktycznych rosyjskich wpływów. Po nowelizacji, zaproponowanej przez pana prezydenta, ustawa jest trochę mniej groźna i w mniejszym stopniu narusza prawa obywatelskie – w tym prawo do sądu – ale w swojej istocie pozostaje tak samo fatalna.
Zarazem jasne jest, że jakieś rosyjskie wpływy w polskim życiu publicznym były i zapewne są. Tyle że od ich wykrywania nie jest komisja, powoływana przez parlament – faktycznie przez rządzącą większość – ale służby. Skoro już jednak w ogóle zajmujemy się wpływami rosyjskimi, to dlaczego tylko nimi? Czy zadziwiające działania i wypowiedzi niektórych uczestników polskiego życia publicznego nie powinny zwrócić uwagi na możliwość istnienia różnego rodzaju wpływów ukraińskich?
Do postawienia tego pytania skłania mnie zadziwiająca, absolutnie skandaliczna wypowiedź byłego szefa dyplomacji Jacka Czaputowicza, który pytany w Polsat News o komentarz do słów ministra Przydacza powiedział: „Są państwa silne jak lwy, są państwa przebiegłe jak lisy i są państwa jak hieny i szakale. I my prowadzimy taką politykę hien i szakali. Przychodzi na myśl szmalcownictwo polityczne, w jakie się wpiszemy być może niedługo”.
Można by uznać, że pan Czaputowicz zwariował. Istotą polityki zagranicznej państw jest pilnowanie swoich interesów i egoizm – mądry, uwzględniający także interesy wspólne, ale jednak egoizm. Taką zresztą politykę prowadzi sama Ukraina, momentami bardzo bezczelnie. Czy Czaputowicz nagle zapomniał, na czym polega polityka międzynarodowa? A może chodzi o coś innego? Tylko o co?
Ale przecież nie jest sam. Przykład oszalałej wręcz szarży Jakuba Maciejewskiego już podawałem. Tenże Maciejewski spędził sporo czasu na Ukrainie podczas wojny. Czy tego typu wyjazdy, kontakty z ukraińskim wojskiem, z konieczności – również ze służbami są neutralne i bez wpływu na postawę danej osoby? Nie wiem, ale pytanie wydaje się zasadne. Być może jest w stanie na nie odpowiedzieć ktoś lepiej ode mnie w tych sprawach zorientowany.
Prześledźmy wypowiedzi posła Koalicji Obywatelskiej Pawła Kowala, który od miesięcy wypowiada się w takim tonie, jakby był deputowanym do ukraińskiej Werhownej Rady, a nie polskiego Sejmu. Kowal od lat zaangażowany jest w sprawy wschodnie, w tym zwłaszcza ukraińskie, pilotując przez lata między innymi konferencję Polska Polityka Wschodnia, organizowaną przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego na zamku w Wojnowicach. Może mieć oczywiście swoje poglądy na temat tego, jaką Polska powinna prowadzić politykę na wschodzie. Lecz czy poziom tego zaangażowania i tak ostentacyjne kładzenie nacisku na ukraiński interes, również tam, gdzie jest on w ewidentnym konflikcie z interesem polskim, nie powinno jednak skłaniać do zadania pytania, czy nie stoją za tym jakieś innego rodzaju czynniki niż nadmiar lektury pism Giedroycia?
A co z postacią z innego obszaru – Cezarym Kaźmierczakiem, prezesem Związku Przedsiębiorców i Pracodawców? Kaźmierczak w promowaniu ukraińskiego interesu stoi zdecydowanie na pierwszej linii, posuwając się nawet do wezwań, aby polski rząd pozostawił polskich rolników samym sobie. Co ciekawe, do grona współpracowników ZPP i Warsaw Enterprise Institute, siostrzanych organizacji, rok temu dołączył Adam Eberhardt, wcześniej dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich, który jeszcze pełniąc tę funkcję wielokrotnie odbywał wojaże, w tym po Ukrainie, z Kaźmierczakiem i Tomaszem Wróblewskim, szefem WEI. Dzisiaj ZPP za rządowe pieniądze organizuje konferencje o odbudowie Ukrainy i – w mojej opinii – stara się przedstawiać jako główny pośrednik dla polskich firm w tej sprawie. Pośrednicy, jak wiadomo, raczej nie pracują pro bono. O co tu chodzi?
Takich przykładów można by wymienić dużo. Pytanie brzmi, dlaczego w sferze publicznej dotychczas właściwie nie pada pytanie o poziom i naturę wpływów ukraińskich. Przecież Ukraina miała środki, aby takie wpływy kształtować jeszcze przed wojną (teraz też je zapewne posiada). Oferowała stanowiska wykładowców, stypendia, wsparcie finansowe różnego rodzaju projektów. Działała metodami podobnymi jak choćby Niemcy, choć oczywiście na mniejszą skalę. Dziś jesteśmy w momencie, kiedy te wpływy może się starać wykorzystać – tym silniej, im wyraźniej widoczna będzie rozbieżność między naszymi interesami.
Badamy wpływy rosyjskie? Dobrze. Ale zbadajmy także ukraińskie.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka