Słowa Antona Drobowycza, szefa ukraińskiego IPN, nie zaskakują tych, którzy realistycznie oceniali stosunki Polski z Ukrainą. Polska zachowuje się ulegle i całkowicie nieasertywnie, a architektem takiej polityki jest głównie Andrzej Duda.
Nie będzie zgody na ekshumacje polskich ofiar ukraińskiego ludobójstwa na Wołyniu przynajmniej do momentu, gdy Polska przywróci pierwotną postać zniszczonego pomnika na górze Monasterz, upamiętniającego bojowników UPA zabitych przez NKWD – tak brzmi najważniejsza teza rozmowy, jaką dziennikarz portalu glavcom.ua przeprowadził z Antonem Drobowyczem, szefem ukraińskiego IPN. Drobowycz poza tym skarży się na złą współpracę z IPN oraz krytykuje byłego już rzecznika MSZ Łukasza Jasinę (na – jak sam napisał – baaardzo długim urlopie) za jego wypowiedź o oczekiwaniu przeprosin ze strony Ukrainy za ludobójstwo w latach 40. Z ulgą stwierdza jednak, że „ten pracownik został już zwolniony”.
Nie jestem zaskoczony. Zaskoczeni mogą być tylko ci, którzy uparcie trwali w złudzeniach o jakiejś głębokiej, odnalezionej na nowo polsko-ukraińskiej przyjaźni – o ile oczywiście są w stanie się z nich wybudzić. Ja takich złudzeń nie miałem ani przez moment. Łączy nas z Ukrainą jeden wspólny interes, jakim jest powstrzymanie Rosji, ale dzieli nas bardzo, bardzo wiele. Poza wymiernymi interesami politycznymi i gospodarczymi – również historia.
Jak już wiele razy pisałem i mówiłem – można było mieć nadzieję, że kwestie historyczne da się odłożyć całkowicie na bok, a historyczne wzorce, przyjęte przez Ukrainę po 2004 r., tak źle przez Kijów wybrane, zostaną zastąpione nowymi, pochodzącymi z obecnej wojny. To ostatnie jednak nie nastąpiło, za to postępuje mieszanie spraw starych z nowymi. Można odnieść wrażenie, że kult UPA nie tylko nie ustępuje, ale staje się w coraz większym stopniu częścią całkowicie oficjalnej, politycznej narracji obecnej władzy. Wszechobecność portretu Stepana Bandery w oficjalnej już właściwie symoblice i narracji, a co gorsza – w ukraińskiej pop-symbolice świadczy o tym wydatnie. Tym samym coraz trudniej jest mi bronić mojej własnej tezy, że należy oddzielić historię od bieżącej polityki.
Wypowiedź Drobowycza jest kolejnym argumentem przeciwko takiemu oddzielaniu. Mówimy przecież o szefie ważnej ukraińskiej instytucji, który miał podobno przyjąć odmienny kurs niż jego niesławny poprzednik, Wołodymyr Wiatrowycz. Historia łączy się tutaj coraz wyraźniej z bieżącą polityką – nie po polskiej, ale po ukraińskiej stronie. Gdyby wypowiedź Drobowycza miała być jego prywatnymi harcami, to ze strony Kijowa powinien się pojawić jakiś komentarz, choćby delikatnie się od niej dystansujący. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
Co ciekawe, nic takiego nie nastąpiło również ze strony polskiej, choć – wedle moich informacji – komunikat w tej sprawie był przygotowany. Nie został jednak opublikowany, podobno po to, aby nie zwiększać napięć. Tyle że skutek będzie dokładnie odwrotny: polska strona swoją ustępliwością i biernością niczego nie załatwia i nie załagadza. Jest wręcz przeciwnie: taka postawa ugruntowuje u wielu polskich obywateli przekonanie, że pomiędzy Warszawą a Kijowem istnieje z naszej strony jakiś rodzaj toksycznej zależności, który daje się wyjaśnić tylko albo głębokim psychologicznym uzależnieniem polskich decydentów, albo naciskami z zewnątrz. Trudno to już nawet tłumaczyć upartym trwaniem przy narracji, w którą zbyt wiele się zainwestowało, ponieważ koszty bardzo wyraźnie zaczynają górować nad korzyściami. Mam tutaj na myśli całokształt relacji, w którym widać brutalną walkę Ukrainy o własny interes gospodarczy i polityczny (Kijów ma do tego pełne prawo) oraz odsuwanie relacji z Polską na drugi plan. To ostatnie jest również skutkiem naszej ustępliwości, braku asertywności i niestawiania jakichkolwiek warunków w żadnej sprawie. Ukraina to wykorzystuje, bo jej klasa polityczna jest skrajnie pragmatyczna – co osobiście podziwiam i mogę tylko żałować, że nasza tej cechy nie posiada. Jednak przedstawiane w tych okolicznościach przez Andrzeja Dudę zapowiedzi, że Polska będzie największym i najzagorzalszym promotorem członkostwa Ukrainy w UE i NATO zaczynają wyglądać żałośnie. I nie chodzi tu o samą przynależność Ukrainy do tych struktur – to odrębna dyskusja – ale o to, czy Polska naprawdę znów musi występować w roli ukraińskiego chłopca na posyłki.
Do 11 lipca, czyli rocznicy Krwawej Niedzieli, pozostały trzy tygodnie. Poza planami polskiego Episkopatu (abp Stanisław Gądecki spotkał się ostatnio z przedstawicielami rodzin ofiar ludobójstwa i było to według relacji dobre spotkanie), nie wiadomo nic o jakichkolwiek oficjalnych polskich przedsięwzięciach. A tym bardziej o jakichkolwiek przygotowaniach strony ukraińskiej. Jeśli wypowiedź Drobowycza potraktować jako probierz tego, co może się wydarzyć, trzeba uznać, że nie wydarzy się nic. W takim wariancie, wobec zbywania problemu przez stronę ukraińską, polskie władze najpewniej postanowią działać tak, jakby żadnej rocznicy nie było. Będzie to tym łatwiejsze, że pan prezydent pojedzie na szczyt NATO w Wilnie, gdzie zresztą wystąpi jako rzecznik interesu ukraińskiego. Na obchody zostanie najpewniej oddelegowany drugi albo i trzeci sort urzędniczy, który odczyta ogólnikowy, pełen eufemizmów list od pana prezydenta czy premiera. Nastąpi zatem próba zamilczenia problemu. Która oczywiście będzie kontroproduktywna, bo natura relacji polsko-ukraińskich – już nie tylko, jako się rzekło, w sferze historycznej – staje się coraz większym słoniem w pokoju, którego część polskich polityków upiera się nie dostrzegać. (Bywają tu ciekawe wyjątki – na przykład były premier Leszek Miller.)
Dwa słowa jeszcze o pomniku, a właściwie tablicy pamiątkowej, o którą upomina się pan Drobowycz. Pierwszy problem to prawo, które nie zawiera odpowiednich regulacji, dotyczących grobów czy tablic pamiątkowych członków UPA. Drugi problem jest natury moralnej. Zniszczona tablica upamiętniała bowiem bojowników tej organizacji, winnych zbrodni na ludności cywilnej, nie tylko polskiej, ale też ukraińskiej. Jedną z upamiętnionych osób był Osyp Bzdel, który 16 czerwca 1944 r. (dopiero co minęła 79. rocznica) uczestniczył w mordowaniu pasażerów pociągu pod Zatylem. Trudno pogodzić się z tym, że ktoś taki ma być upamiętniony na polskiej ziemi, a jeszczze trudniej z tym, że ma to być warunek wydania przez stronę ukraińską zgody na ekshumacje ofiar innych zbrodniarzy, podobnych do Bzdyla. W historii zasadzki UPA na pociąg paradoksalne jest, że – jak to się zresztą zdarzało niejednokrotnie – z pomocą Polakom przyszli Niemcy. Na przykład polskich kolejarzy uratował niemiecki kierownik pociągu, chowając ich we własnym przedziale służbowym, a zatrzymani na drodze niemieccy żołnierze odwieźli ofiary do szpitala.
Obecny kształt polsko-ukraińskich relacji, nie tylko tych dotyczących historii, jest winą rządu, ale też w ogromnej, być może największej mierze winą Andrzeja Dudy. Niestety, nie będziemy już w stanie rozliczyć go za to w wyborach, ale ten polityczny dorobek wątpliwej jakości pozostanie z nim już na zawsze.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka