Wypowiedź ambasadora Melnyka powinna otrzeźwić polskich romantyków. Przebudzenie ze snu o polsko-ukraińskiej miłości będzie bolesne. Winę ponosi Andrzej Duda i reszta elity władzy, ale też duża część komentatorów, którzy stręczyli nam wizję dozgonnego przymierza.
Przyjaźni pomiędzy narodami nie da się zadekretować – przypominam o tym od momentu, gdy w polskiej elicie, w tym zwłaszcza ze strony pana prezydenta, zaczęły się pojawiać wzmianki o jakiejś formie głębokiego i zawiązanego na nowo przymierza polsko-ukraińskiego. Jeśli spojrzymy dzisiaj na stan wzajemnych relacji – tych prawdziwych, które mają jakieś odbicie w sondażach, a nie tych oficjalnych, które rządzący starają się narzucić w pompatycznych wystąpieniach – to nie daje to najmniejszych podstaw do snucia takich planów. Wydarzenia ostatnich kilkudziesięciu godzin są tego drastycznym potwierdzeniem.
Żeby można było mówić o prawdziwym i głębokim przymierzu, musi być do tego podstawa w postaci woli po stronie obu narodów. W przeciwnym wypadku taka konstrukcja będzie gnić i rozpadać się od środka. W tej chwili o niczym trwałym pomiędzy Polakami a Ukraińcami nie można mówić. Deklarowane w sondażach sympatie nie są skutkiem długotrwałego zbliżenia i przepracowania różnic oraz konfliktów, ale chwilowej emocji i wątpliwe, aby przetrwały próbę czasu. Nawet te chwilowe nie są zresztą wcale tak głębokie, przynajmniej po polskiej stronie. W marcowym sondażu CBOS spytał Polaków o sympatie wobec narodów. Badanie ewidentnie odbija emocje, a nie racjonalne przemyślenia. Widać to choćby po drastycznym spadku sympatii do Węgrów, którzy jako naród nie zmienili przecież stosunku do Polaków. Znać w tym raczej echo ogromnej polskiej rusofobii.
Ukraińcy – o dziwo – owszem, awansowali, i to o całe 10 punktów, ale wcale nie tak wysoko, jak można by się spodziewać, bo zaledwie na 6. miejsce z 51 proc. deklarującej sympatię (i 17 proc. niechęć). Wyprzedzają ich przede wszystkim Amerykanie, ale to oczywistość, jednak również Włosi, Anglicy, Słowacy, Czesi. Jak na nację, którą rzekomo pokochaliśmy, to chyba jednak trochę słabo.
Największym problemem w sferze symbolicznej, ale przecież mocno kształtującej wzajemne relacje narodów, jest pamięć o Wołyniu. 11 lipca tego roku przypadnie 80. rocznica Krwawej Niedzieli. Ukraińcy bestialsko mordowali Polaków za samą narodowość w 99 miejscowościach, mieliśmy zatem do czynienia – oczywiście nie tylko tego dnia – z czynem wypełniającym przesłanki ludobójstwa.
Nie miejsce tutaj na drobiazgowy opis tego, co się wokół tej tragedii działo w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Zrobię to tylko hasłowo.
Napełniona przekonaniem o dziejowej misji władza w Polsce uznała, że Wołyń należy marginalizować w miarę możliwości (to szczególnie widoczne w wystąpieniach Andrzeja Dudy), a wobec osób o nim przypominających stosować retorykę „onucyzmu”. Standardowym przekazem było, że motyw Wołynia Rosjanie wykorzystują do siania niepokojów polsko-ukraińskich.
To ostatnie może być, nawiasem mówiąc, w części prawdą. W takim jednak razie jedynym sposobem na załatwienie tego problemu raz na zawsze byłoby dojście do jakiejś formy porozumienia z Ukrainą w tej sprawie.
Ze strony ukraińskiej nie doczekaliśmy się najmniejszego gestu. O zbrodni wołyńskiej nie wspomniał ani słowem prezydent Zełenski w swoim wystąpieniu z 11 lipca 2022 r. Nie odniósł się do niej również podczas żadnego innego swojego publicznego wystąpienia, w tym w czasie wizyty w Polsce. Mieliśmy za to do czynienia z awansowaniem byłego ambasadora w Niemczech, Andrija Melnyka, etatowego obrońcy banderowskiej mitologii wyjątkowo wrogiego Polsce, na wiceszefa MSZ. Nie spotkało się to z żadną formą oficjalnego protestu ze strony polskich władz.
Polska strona w sprawie Wołynia także milczała. Pan prezydent mówił ogólnikowo o „trudnych momentach”, snując zarazem swoje wizje „braku granicy” między naszymi państwami, a 11 lipca ubiegłego roku urządził słynną połajankę środowiskom kresowym, obecnym na uroczystościach, napominając ich przedstawicieli z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim na czele, aby „ważyli słowa”. Podczas wizyty pana prezydenta Zełenskiego w Polsce Andrzej Duda także o Wołyniu milczał. Wspomniał o nim jedynie mimochodem pan premier Morawiecki podczas konferencji prasowej, napomykając, że w tej właśnie sprawie rozmawiał z ukraińskim gościem. Jednak – jak z tej wypowiedzi wynikało – niewiele wskórał.
W opublikowanym wczoraj wywiadzie na portalu Onet rzecznik MSZ Łukasz Jasina odpowiadał na pytania dotyczące rocznicy 11 lipca. Jego słowa były dyplomatyczne, ale zarazem zawierały trafne spostrzeżenia: że zawsze pojawi się argumentacja, że „to zły moment”, a także, że ze strony ukraińskiej powinny pojawić się przeprosiny.
(Tu słowo wyjaśnienia: wbrew temu, co pojawiło się wczoraj w medialnym zamieszaniu i co ja sam również powieliłem – Łukasz Jasina nie umieścił na Twitterze wpisu z żądaniem przeprosin ze strony ukraińskiego prezydenta – był to jedynie tłit z cytatem z wywiadu. Żaden tłit rzecznika MSZ nie został też zatem usunięty. Za ten błąd przepraszam.)
Wkrótce po wypowiedzi Jasiny na Twitterze odniósł się do niej ambasador Ukrainy w Polsce Wasyl Zwarycz, pisząc: „Jakiekolwiek próby narzucania Prezydentowi Ukrainy czy Ukrainie co musimy w sprawie wspólnej przeszłości są nieakceptowalne i niefortunne. Pamiętamy historię i apelujemy o szacunek a wyważenie w wypowiedziach, szczególnie w trudnych realiach ludobójczej agresji rosyjskiej”. Ta wypowiedź najpewniej nie była inicjatywą samego pana ambasadora, ale pojawiła się na polecenie jego mocodawców. Nie zapominajmy, że wiceministrem w ukraińskim MSZ jest pan Melnyk.
Wkrótce portal wPolityce opublikował krótką wypowiedź wiceministra spraw zagranicznych Piotra Wawrzyka, który był łaskaw oznajmić: „Nie powinniśmy szukać problemów na siłę. Teraz nie jest czas na szukanie problemów we wzajemnych relacjach, a skupmy się raczej na tym, żeby wspierać Ukrainę”.
Tyle suche fakty. Co z tego wynika?
Zaczynając od strony polskiej – kunktatorstwo polskich władz, szczególnie pana prezydenta, w połączeniu ze stręczeniem (inaczej nie da się tego nazwać) wizji wielkiej polsko-ukraińskiej wspólnoty, jest dla nich kompromitujące. To po prostu namawianie do przymusowego przymierza między narodami, budowanego na kłamstwie. A także rzecz w przypadku głowy państwa niewybaczalna: pozostawienie grupy obywateli z ich cierpieniem – często całkiem osobistym – samym sobie. To postawa, którą sam PiS zajadle krytykował u swoich politycznych oponentów.
Wypowiedź pana Wawrzyka w tym kontekście całkowicie go dyskredytuje. Oczekiwałbym, że osoba w ten sposób komentująca słowa pana ambasadora Zwarycza nie będzie wiceministrem spraw zagranicznych ani dnia dłużej. Wiem jednak, że to oczekiwanie płonne. Duża część polskiej elity, na czele z Andrzejem Dudą, ale też Jarosławem Kaczyńskim, omotana jest już na poziomie czysto psychologicznym przekonaniem o swojej dziejowej misji, a to tworzy motywację do spychania na margines wszystkich tych, którzy stają na drodze jej realizacji.
Pan prezydent stanie w tym roku przed ogromnym wyzwaniem wizerunkowym. 11 lipca, gdy w Polsce będą się odbywać uroczystości upamiętniające Krwawą Niedzielę, Andrzej Duda będzie brylował w czasie pierwszego dnia szczytu NATO w Wilnie, gdzie – jak sam zapowiada – będzie głównym rzecznikiem objęcia Ukrainy jakąś formą sojuszniczych gwarancji. Powiedzieć, że to dysonans, to nic nie powiedzieć. Oczywiście można się tu również doszukiwać wypełniania oczekiwań naszych najważniejszych sojuszników, lecz śmiem twierdzić, że czynnik psychologiczny po stronie polskiej elity władzy ma tu jednak znaczenie przeważające.
Co możemy wywnioskować z postawy strony ukraińskiej?
Ukraina od początku wojny gra twardo i bezwzględnie pragmatycznie – co wiele razy pisałem i co szczerze podziwiam. Nie mam do Kijowa żadnych pretensji w związku z ich postawą, bo byłoby to dziecinne. Każdy kraj powinien realizować własny najlepiej pojęty interes. Problem w tym, że co do Polski można tu mieć poważne wątpliwości.
Odwieczna zasada stosunków międzynarodowych mówi natomiast, że z partnerem gra się tak, jak on na to pozwala. Ukraińcy grają z nami dokładnie tak, jak widzą i czują, że mogą. Skoro od samego początku wojny zapewniamy ich, że wszystko mają od nas bezwarunkowo, że nie chcemy niczego w zamian, nie stawiamy żadnych warunków, pokazujemy, że polskie państwo tępi wszelkie głosy odrębne w tej sprawie oraz że jesteśmy w stanie w imię pomocy Ukrainie regularnie narażać nasz własny interes – dlaczego mielibyśmy być traktowani inaczej niż jak popychadło?
Wciąż pozostaję przeciwnikiem uzależniania bieżących kwestii politycznych od rozwiązania problemu historycznego, jakim jest zbrodnia wołyńska (wiem, że różni mnie to od niektórych krytyków relacji polsko-ukraińskiej). Mimo to zaczynam zauważać, jak mocno te kwestie się zazębiają. I powinniśmy zacząć z tego wyciągać poważne wnioski. Jeśli dla strony ukraińskiej jakaś forma załatwienia tej sprawy – nie mówię o przeprosinach, lecz przede wszystkim o ekshumacjach i pochowaniu ofiar – okazuje się nie do przejścia, to nie jest to przecież przypadek. To odbicie znaczenia, jakie mitologia OUN-UPA ma na Ukrainie. I tutaj, niestety, nie nastąpił w najmniejszym stopniu proces, na który także ja miałem nadzieję: ta mitologia nie została zastąpiona nową mitologią obecnej wojny, ale przeciwnie – została do niej przyklejona i w nią wkomponowana. Kierownictwo ukraińskiego państwa nie chce poczynić żadnych koncesji wobec Polski, ponieważ widzi, że poniosłoby w tej sprawie duży koszt wewnętrzny. A to powinno natychmiast otrzeźwić romantyków nad Wisłą.
Płyną z tego także wnioski co do ogólnej sytuacji. Kierownictwo polskiego państwa popełniło gigantyczny, strategiczny błąd: oddało w ciągu pierwszego roku wszystko, co tylko dało się oddać, całkowicie bezwarunkowo, nie pozostawiając sobie żadnego środka nacisku w ręku. Nie da się bowiem sięgnąć teraz po te, jakich używają bez problemy choćby Węgrzy – czyli na przykład wstrzymywania się ze wsparciem sankcji – bez całkowitej utraty twarzy. W tym momencie wokół Ukrainy pojawiają się inni oferenci, przede wszystkim Niemcy, przychodząc niejako na gotowe, i mówią: „Teraz to my mamy kasę, Polska już nic nie ma i nic wam już nie da. Czniajcie ich”. I Ukraina, skrajnie pragmatyczna, dokładnie to właśnie robi.
Winę za to, że znaleźliśmy się w takiej sytuacji, ponosi nie tylko elita władzy – powtórzę: z panem prezydentem, głównym architektem tego szaleńczego kursu, na czele – ale też wielu komentatorów czy innych uczestników życia publicznego, od początku forsujących utopijną opowieść o Wielkiej Wspólnocie. Ja na szczęście mam w tej sprawie całkowicie czyste sumienie.
Na koniec przypominam, że wciąż aktualny jest plan podpisania wkrótce nowego polsko-ukraińskiego, rzekomo przełomowego traktatu. Co w nim ma być i na czym ta przełomowość ma polegać – nie wiemy, ponieważ władza postanowiła trzymać swoje plany w ścisłej tajemnicy. Ciekawe, czym zostaniemy zaskoczeni.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka