Podwyższenie 500 Plus o 300 zł to obietnica skrajnie nieodpowiedzialna i populistyczna. Jarosław Kaczyński wiedział to w ubiegłym roku, ale najwyraźniej nagle stracił pamięć.
800 Plus, czyli rozpasany populizm
Przyznaję – myliłem się. W niedawnym wywiadzie dla kanału „Nam Zależy” postawiłem tezę, że na swoim kongresie programowym PiS nie zaproponuje raczej waloryzacji 500 Plus, bo to nie wywrze takiego propagandowego wpływu jak jakiś nowy program. Tymczasem Naczelnik z cynicznym uśmiechem oznajmił, że zamiast 500 Plus od przyszłego roku będzie 800 Plus. Złośliwi zaczęli wbijać mu szpilki (to nie ludzie, to wilki!), przypominając wypowiedź z ubiegłego roku, gdy w TVP Bydgoszcz, pytany o ewentualną waloryzację świadczenia o 200 zł, powiedział: „700 plus to właśnie posunięcie proinflacyjne. Nie sądzę, żeby było. Ale to nie oznacza, że my zaniechamy pomocy dla rodzin”. Zwróćmy jednak uwagę, że prezesa pytano wówczas o 700 Plus, a nie 800 Plus. Może i podwyższenie świadczenia o 200 zł byłoby działaniem proinflacyjnym, ale już o 300 zł – absolutnie nie!
Dodatkowy koszt 800 Plus w stosunku do poprzedniej wersji świadczenia to 25 mld zł, co razem daje, bagatela, 65 mld zł. Przypomnę, że roczne dochody polskiego budżetu są w granicach około pół biliona złotych, czyli świadczenie po nowemu zjada ponad jedną dziesiątą tego, co polskie państwo ściąga rocznie do swojej kasy. Doliczmy do tego roczny koszt pomocy dla Ukrainy, wynoszący minimum 50 mld zł, a dostajemy już 20% rocznych dochodów budżetowych. A to tylko dwie pozycje budżetowe.
Nie bez powodu wymieniam je obok siebie, ponieważ polskimi świadczeniami socjalnymi, z dostępem do systemu emerytalnego włącznie, polski rząd obdarował również obywateli Ukrainy. System jest tak dziurawy, że nieuczciwe wykorzystanie go nie stanowi najmniejszego problemu. Problematyczne byłoby to zresztą nawet abstrahując od jego porowatości, ale powiedzmy, że jeśli obywatel ukraiński faktycznie przebywałby w Polsce i tym samym uczciwie dokładał się do polskiego budżetu w podatkach i składkach, świadczenia byłby jakoś uzasadnione. Niestety, mówimy o sytuacji, gdy ogromna, a dokładnie nieznana część świadczeniobiorców jest wręcz zapraszana, aby te świadczenia wyłudzać. A zapłacą za to uczciwie pracujący polscy obywatele.
Świadczenie w nowej wysokości ma oczywiście zostać podwyższone dopiero po wyborach (najpierw nas wybierzcie, to wam damy). Tymczasem obciążanie Polski kolejnymi kosztami tego rzędu w obecnej sytuacji jest skrajnie nieodpowiedzialne. To po prostu najcyniczniejszy, rozpasany populizm.
Bezwzględna wielkość długu publicznego galopuje. Oficjalnie wynosi on już ponad półtora biliona złotych. Władza tę sumę wymienia rzadko, za to bardzo chętnie posługuje się kategorią relacji długu publicznego do PKB (ok. 50% obecnie wobec 57% w 2020 r.), obłudnie twierdząc, że „zadłużenie spada”. To kłamstwo powtarzają też prorządowi publicyści. To nieprawda. Kategoria relacji długu do PKB ma oczywiście znaczenie, gdy idzie o próg ostrożnościowy zapisany w konstytucji (60%). Natomiast aby pojąć, jakim mechanizmom ten wskaźnik podlega, trzeba rozumieć z ekonomii troszkę więcej niż przeciętny zjadacz chleba – i na tej nieświadomości bazują kłamstwa rządzących.
Relacja zadłużenia do PKB oznacza, że w sytuacji nominalnego wzrostu PKB będzie ona spadać. Ale nominalny wzrost PKB wcale nie oznacza, że państwo szybciej się rozwija. Dzisiaj taki nominalny wzrost PKB – czyli wyrażony w liczbach bezwzględnych – wynika po prostu z inflacji. I to jest główna przyczyna korzystniejszej relacji zadłużenia do produktu krajowego brutto.
Zobaczmy to na przykładzie. Załóżmy, że zadłużyliśmy się na 1000 zł, a produkujemy, powiedzmy, beczułki do przechowywania rumu, z czego mamy netto 5 tys. zł miesięcznie. Zatem relacja zadłużenia do naszego dochodu to 20%. Przychodzi jednak inflacja. Jesteśmy zmuszeni podnieść cenę naszych beczek, bo znacząco wzrosły koszty naszej działalności, i w ten sposób zarabiamy miesięcznie już nie 5, ale 8 tys. zł. Relacja naszego zadłużenia do dochodu spadła do 12,5%. Jednak to, że zarabiamy 8 tys. nie oznacza wcale, że jesteśmy bogatsi. Pieniądz to jedynie nośnik wartości, a inflacja oznacza, że spada jego siła nabywcza. Za 8 tys. z naszego przychodu możemy kupić nawet mniej niż wcześniej za 5 tys. Nominalnie jesteśmy zadłużeni w mniejszym stopniu, ale jeśli dług zaciągaliśmy w obcej walucie, to jego wartość jest pochodną siły złotego.
Zauważmy, że paradoksalnie z punktu widzenia państwowych statystyk inflacja jest korzystna – dzięki niej można się pochwalić korzystniejszą relacją długu do PKB. Ale na pewno nie jest to sytuacja dobra dla obywateli.
Zwłaszcza że dług publiczny oczywiście nie jest darmowy. Zgodnie z prognozą Komisji Europejskiej, w tym i przyszłym roku Polska – czyli polski podatnik – zapłaci za swój dług najwyższe odsetki w całej Unii: 5,9%, a potem 5,8%. A nie zapominajmy, że najważniejszym i gigantycznym obciążeniem polskiego budżetu będą zbrojenia – i tu również będziemy się zadłużać. Szczególnie w tym kontekście beztroskie dorzucanie kolejnych wydatków budżetowych jest skrajnie nieodpowiedzialne. PiS próbuje temu już zaradzić, proponując zmianę w konstytucji, która ma wyłączyć spod progu ostrożnościowego wydatki na obronność. W praktyce byłaby to furtka do przepychania nieograniczonej liczby wydatków w tej kategorii i rozkręcenia spirali całkowicie niekontrolowanego zadłużania się.
Czym jest inflacja, która – zdaniem Naczelnika – najpierw miała wzrosnąć od podwyższenia świadczenia o 200 zł, a teraz ma nie wzrosnąć od podwyższenia go o 300 zł? Inflacja, ściśle rzecz biorąc, to spadek siły nabywczej pieniądza, choć w ten sposób nazywa się po prostu wzrost cen. Jak pisał Henry Hazlitt w książce „Inflacja – wróg publiczny numer jeden” – inflacja jest zjawiskiem najgłębiej niemoralnym, ponieważ stanowi faktyczny podatek nakładany na owoce pracy przede wszystkim tych, którzy mają najmniej.
Zasada jest bardzo prosta: im więcej pieniędzy na rynku bez równoważącego ich napływ wzrostu produkcji, tym niższa ich siła nabywcza. PiS wlał na rynek od początku swoich rządów gigantyczne ilości pieniędzy, przede wszystkim poprzez impuls inflacyjny w postaci tarcz antycovidowych. Nie łudźmy się jednak, że dodatkowe 25 mld zł wynikające z waloryzacji 500 Plus pozostanie bez wpływu. Zostaje nam tylko nadzieja, że jest to wyłącznie najbardziej ordynarna postać kiełbasy wyborczej, czyli obietnica, której po prostu nie da się spełnić. Jest też nadzieja, że jej oddziaływanie będzie umiarkowane, bo jednak jakaś część wyborców zaczęła kojarzyć rozdawnictwo pieniędzy ze wzrostem inflacji.
Przeciwieństwem inflacji jest deflacja (co do oceny tego zjawiska, występującego zdecydowanie rzadziej, ekonomiści są podzieleni – często wiąże się ono ze spadkiem wzrostu gospodarczego). Populiści z partii rządzącej ukuli natomiast nowy, obłudny termin: „dezinflacja”, który ma oznaczać spadek wskaźnika inflacji. Jednak spadek wskaźnika inflacji nie oznacza spadku cen, a jedynie wolniejszy ich wzrost. Co więcej, ten spadek wynika z przesuwania się bazy, od której inflacja jest liczona, ponieważ to odczyt, który standardowo liczy się rok do roku. Jeśli zatem w przyszłości weźmiemy bazę z drugiej połowy ubiegłego roku – jasne, że wskaźnik inflacji okaże się niższy. Tyle że dopiero inflacja skumulowana nawet tylko z dwóch lat, o dłuższym okresie nie mówiąc, dałaby nam pojęcie o skali zjawiska. Takie wyliczenia już się zresztą pojawiały – według nich skumulowana inflacja od 2015 r. to aż około 40%! Jeśli zatem ktoś w okres rządów PiS wkraczał z oszczędnościami rzędu 50 tys. zł, dziś warte są one tylko 30 tys. zł. Oto skutki ekonomiczne polityki obecnej ekipy.
Na koniec powtórzyć trzeba truizm: bogactwo narodów nigdy nie bierze się z socjalu, czyli redystrybucji. Redystrybucja to zawsze przekazywanie dalej pieniędzy, które przez kogoś innego musiały zostać zarobione. There is no such thing as public money, there is only taxpayers’ money – „Nie ma takiej rzeczy jak pieniądze publiczne, są jedynie pieniądze podatników” – jak stwierdziła Margaret Thatcher na konwencji torysów w Blackpool w 1983 r. Nic się od tamtego czasu nie zmieniło. Symboliczne, że wówczas po jej słowach rozległa się burza oklasków. Taka sam burza oklasków jak po wystąpieniu Naczelnika, gdy zapowiedział 800 Plus, po czym oznajmił: „Przecież to nie ja będę dawał”. Warto sobie uświadomić, jaka przepaść istnieje między polityką Żelaznej Damy, która wyciągnęła pogrążoną w socjalizmie Wielką Brytanię z zapaści, a populizmem socjalnym PiS, który ją do tej przepaści popycha.
Przy tym już tylko marginalnie trzeba wspomnieć o innej złożonej obietnicy: darmowych autostrad. Jarosław Kaczyński powiedział o tym tak: „Jest kwestia, trochę mniejszej wagi, ale dla bardzo wielu ludzi dolegliwa, dla właścicieli samochodów, którzy jeżdżą po autostradach i drogach szybkiego ruchu. Jeżeli chodzi o opłaty państwowe to, jeśli tylko uda się uchwalić w odpowiednim czasie ustawy, to w najkrótszym możliwie okresie my to zniesiemy. […] Te sytuacje, gdzie autostrady są prywatne, albo są w jakiejś dzierżawie, takie wypadki też istnieją, tam obiecujemy, że w ciągu kolejnego roku to załatwimy”.
Po pierwsze – zalecałbym Naczelnikowi zajrzenie do aneksu do polskiego Krajowego Planu Odbudowy, który podpisał jego własny rząd, a konkretnie do punktu E16G. Tam znalazłby obowiązek nałożenia opłat za przejazd wszystkimi nowymi drogami ekspresowymi i autostradami. Może dobrze byłoby, gdyby prezes PiS wyjaśnił, jak zamierza pogodzić swoją obietnicę z tym punktem aneksu do KPO.
Po drugie – dobrze byłoby, żeby Naczelnik dowiedział się, o czym właściwie mówi, bo wygląda na to, że nie ma większego pojęcia. W Polsce nie ma autostrad prywatnych ani „w jakiejś dzierżawie”. Są natomiast odcinki koncesyjne autostrad A2, A4 i A1, zarządzane przez odpowiednio Autostradę Wielkopolską, Stalexport oraz Gdańsk Transport Company. Z tymi spółkami polskie państwo podpisało umowy, które dla PiS okazały się nie do ruszenia. Mimo że wielokrotnie pojawiały się informacje o skandalicznych – utajnionych – warunkach, na jakich koncesje funkcjonują. Skoro Jarosław Kaczyński nie wie nawet, o czym mówi, a jego rząd w tej sprawie nic nie zrobił przez osiem lat, to jak można by mu wierzyć, że cokolwiek w tej sprawie zrobi teraz?
Po trzecie – sądzę, że mało kto w Polsce ma problem z opłatami za autostrady co do zasady. Problemem jest ich wysokość w przypadku odcinków koncesyjnych, które okazują się jednymi z najdroższych na świecie w relacji do kilometrów i dochodów użytkowników. Problemem jest także absurdalny system pobierania opłat – przede wszystkim na odcinkach zarządzanych przez GDDKiA. System eToll jest skrajnie nieprzyjazny i problematyczny, a wszystkie istniejące w miarę dogodne rozwiązania opierają się na jego obchodzeniu na różne sposoby (np. aplikacje prywatnych firm, które pozwalają kupić bilet już po przejechaniu odcinka, czyli korzystają standardowo z funkcji, która miała stanowić jedynie wyjście awaryjne). Mimo istniejących alternatyw, czyli doskonale sprawdzającego się na koncesyjnych odcinkach A1 i A4 systemu Autopay oraz najprostszego wariantu z winietami (zwykle w krajach, gdzie winiety obowiązują, są one już w formie elektronicznej), wybrano absurdalnie skomplikowany i ingerujący w prywatność system ciągłego nadzoru nad lokalizacją pojazdu, obsługiwany przez koszmarnie wykonaną aplikację.
Ile osób da się złapać na populistyczne obiecanki PiS – nie sposób powiedzieć. Być może – ale jest to tylko moje przypuszczenie – jakaś grupa wyborców zaczęła sobie zdawać sprawę, że kolejne tego typu obietnice, gdyby miały zostać spełnione, oznaczają spychanie Polski ku przepaści.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka