Słowa Jana Emeryka Rościszewskiego były skrajną nieodpowiedzialnością. Ugruntowują na Zachodzie obraz Polski jako kraju prącego do wojny, a więc takiego, któremu w razie czego nie warto pomagać. Chyba że nie były przykładem bezmyślności i dezynwoltury, ale zdradziły faktyczne plany władzy.
Polscy decydenci od spraw zagranicznych wydają się specjalistami od błędów. Błąd zaś – by zacytować słowa Charlesa-Maurice’a de Talleyranda-Périgord – to gorzej niż zbrodnia. A już szczególnie nie mamy szczęścia do ambasadorów w Paryżu. Przedstawiciel II RP we Francji, Juliusz Łukasiewicz, opublikował w 1938 r. słynny tomik zatytułowany „Polska jest mocarstwem”. Rok później Polska nie tylko nie była mocarstwem, ale nie było jej w ogóle. Łukasiewicz, sekowany przez rząd Sikorskiego jako należący do sanacyjnej elity, toczył z tym rządem polemiki i boje na słowa, natomiast nie wystrzelił w czasie II wojny światowej ani jednego naboju. Po wojnie mieszkał w Londynie oraz jeździł do USA, próbując agitować wśród amerykańskich polityków, ale bez większych skutków. Najpewniej wskutek frustracji i depresji powiesił się w Waszyngtonie w 1951 r. Łukasiewicz nie jest pamiętany z powodu jakichkolwiek swoich dokonań, bo też żadnych specjalnych, poza wiernością Piłsudskiemu, nie miał. Pamięta się go głównie z powodu owej nieszczęsnej książeczki. I dobrze – to powinno być memento dla wszystkich nieszczęsnych i skrajnie szkodliwych szabelkistów.
I oto 18 marca 2023 jeden z następców ambasadora Łukasiewicza, Jen Emeryk Rościszewski, postanowił odświeżyć tradycję. Pan ambasador znalazł się w studiu telewizji LCI, jako gość w programie „Le 20h de Darius Rochbin” popularnego prezentera Dariusa Rochbina. Rozmowa z panem ambasadorem trwała około pół godziny i właściwie nie było w niej nic specjalnie odkrywczego. Pan ambasador uzasadniał przekazanie Ukrainie polskich MiG-ów, powtarzał rządową narrację o konieczności głębokiego zaangażowania, ale podkreślając, że w samej wojnie nie uczestniczymy; opowiadał o tym, dlaczego Warszawa postrzega konflikt inaczej niż Berlin i Paryż – słowem: nic oryginalnego. Aż do momentu, gdy redaktor Rochbin spytał o głosy przestrzegające, że działania takie jak przekazanie MiG-ów Ukrainie mogą doprowadzić do trzeciej wojny światowej. Francuz zastrzegł, że część to głosy otwarcie prorosyjskie, ale – powiedział – część to opinie wynikające z autentycznej obawy. I wówczas pan ambasador stwierdził, że to nie Polska czy Słowacja wzmagają napięcie, ale Rosja, która zaatakowała Ukrainę. Po czym dodał, że o ile Ukraina nie obroni swojej niepodległości, będziemy musieli wejść do konfliktu, jako że potężnie zagrożone będą nasze podstawowe wartości, które są fundamentem naszej cywilizacji i kultury, a więc dziś nie mamy wyboru („nous seront obligés de rentrer dans ce conflit […] on n’a pas de choix aujourd’hui”).
Po kilku godzinach wypowiedź polskiego ambasadora była cytowana na wielu zagranicznych portalach, w tym niestety także na rosyjskich. I trudno się dziwić. Tak daleko idącego i jednoznacznego w swoim wydźwięku oświadczenia nie wygłosił jak dotąd chyba żaden z polskich oficjeli.
Następnego dnia ambasada RP w Paryżu wydała oświadczenie, w którym stwierdzono, że wypowiedź pana ambasadora jest „interpretowana w oderwaniu od kontekstu, w jakim została wygłoszona”. W następnym akapicie mowa jest o tym, co faktycznie Jan Emeryk Rościszewski mówił, co podsumowano zdaniem: „Wypowiedź ambasadora Rościszewskiego wpisuje się w tę analizę i w tym znaczeniu należy rozumieć przytaczany kilkusekundowy fragment wypowiedzi”. I dalej: „W innych fragmentach ambasador jasno mówi, że Polska nie jest w stanie wojny, ale robi wszystko, aby pomóc Ukrainie obronić się w tym konflikcie. Doszukiwanie się sensacyjnej wypowiedzi, nie wpisującej się w konsekwentnie podejmowane od roku działania Polski, mające właśnie pomóc Ukrainie wygrać ten konflikt, tak aby nie zbliżył się on bardziej do Europy i Polski, należy rozważać w kategoriach złej woli”.
Problem w tym, że ambasada RP w Paryżu próbuje gasić pożar za pomocą manipulacji, by nie powiedzieć: kłamstwa, licząc najpewniej na to, że mało kto będzie w stanie zweryfikować treść oświadczenia, bo znajomość francuskiego nie jest w Polsce powszechna. Wysłuchałem uważnie całości wywiadu i z całą odpowiedzialnością mogę napisać: ambasada pisze nieprawdę. Kontekst wywiadu – który wcześniej streściłem – nijak nie zmienia wydźwięku tego konkretnego fragmentu, w którym pan ambasador wprost i jednoznacznie wyraził przekonanie o konieczności wejścia „nas” do konfliktu w razie porażki Ukrainy. Nie zaś – jak próbuje sugerować ambasada – powiedział, że może się zdarzyć, iż w razie tej porażki zostaniemy zaatakowani i będziemy musieli się bronić. To dwie radykalnie odmienne rzeczy.
Co oznacza to, co powiedział pan Rościszewski? Po pierwsze – nie wiadomo, kogo miał na myśli, mówiąc „my”. Przy czym użył tutaj nie potocznej formy „on”, która we francuskim oznacza stronę bierną („on sera obligé” – „będzie się musiało wejść do wojny”), ale jest kolokwialnie używana w miejsce pierwszej osoby liczby mnogiej, lecz wprost zaimka „nous”, czyli „my”. To mogłoby wskazywać – zakładając, że pan ambasador posługuje się świadomie określoną formą w języku francuskim – że chodziło mu konkretnie o Polskę, a nie o jakąś bliżej nieokreśloną grupę krajów czy NATO jako całość. Konsekwencje byłyby oczywiście potężne. Artykuł 5. Traktatu Północnoatlantyckiego – który i tak nie zakłada automatycznej pomocy zbrojnej dla sojusznika w potrzebie – w żaden sposób nie rodzi zobowiązań w przypadku podjęcia inicjatywy przez kraj członkowski. A więc „wejście do konfliktu” oznaczałoby, że nie będziemy objęci żadnymi gwarancjami.
A warto tu też przypomnieć, że Ustawa o obronie ojczyzny została przez PiS skonstruowana tak, że w art. 541. zwalnia z poboru nie tylko wszystkich parlamentarzystów, nie tylko wszystkich urzędników wyższego szczebla, ale też wszystkich radnych, a nawet osoby, co do których MON arbitralnie uzna, że „ze względu na poosiadane kwalifikacje lub zajmowane stanowiska są niezbędne dla zapewnienia obrony lub bezpieczeństwa państwa”. Czyli pozwala wyreklamować praktycznie każdego partyjnego towarzysza czy kolegę. Ten przepis był już krytykowany, ale rządzący do tej krytyki nijak się nie odnieśli. Przekładając z ustawowego na nasze, ustawa mówi mniej więcej: jakby co, to niech się tłuszcza bije, a my bezpiecznie spieprzamy na Zaleszczyki.
Kolejna bardzo poważna konsekwencja słów pana ambasadora to ich odbiór za granicą. Rosjanie natychmiast wykorzystali je do podbijania swojej antypolskiej propagandy. A przyznać trzeba, że obóz władzy dostarcza im co chwila gotowców. Tyle że nimi akurat pan Żaryn czy NASK się nie zajmują. Żeby wspomnieć tylko z ostatniego czasu panią poseł Gosiewską w czołgu, a już po wypowiedzi pana Rościszewskiego – pana ambasadora Bartosza Cichockiego, który był uprzejmy napisać, że „przecież to jest oczywiste, że upadek Ukrainy oznacza wojnę w Polsce”.
Nawiasem mówiąc, pan ambasador Cichocki wielokrotnie, od początku wojny, przekraczał swoje plenipotencje, wypowiadając się w sposób wykraczający poza swój mandat. Zjawisko tego typu gwiazdorstwa wśród kadry dyplomatycznej jest niezwykle groźne i powinno być w normalnych warunkach powodem do rozmów dyscyplinujących bądź odwołania ze stanowiska. No, ale w tym wypadku pan Cichocki gwiazdorzy z błogosławieństwem władzy.
Gorsze jednak są konsekwencje słów pana ambasadora Rościszewskiego na Zachodzie – i z tego punktu widzenia próba skwitowania sprawy oświadczeniem ambasady jest absolutnie niedostateczna. Komentarze francuskiej publiczności do tych słów były niemal wyłącznie krytyczne. Wystąpienie pana ambasadora ugruntowuje na Zachodzie obraz Polski jako kraju dążącego do eskalacji i wciągnięcia Europy do gorącej wojny. A trzeba przypomnieć, że ogół nastrojów za naszą zachodnią granicą jest radykalnie odmienny niż w Polsce – gdzie zresztą również się to zmienia. Teraz nastąpiło wzmocnienie tego sceptycyzmu. Rezultat jest taki, że w wypadku – oby do niego nie doszło – faktycznego zagrożenia lub ataku na Polskę nasi zachodni partnerzy będą musieli liczyć się z nastrojami własnych społeczeństw, które będą uznawać, że Polska sama jest sobie winna, a więc nie ma powodu nam pomagać. Bardzo taki odbiór naszych działań wzmacnia zresztą już decyzja o przekazaniu Ukrainie MiG-ów. Tu warto przypomnieć brzmienie artykułu 5. Traktatu Północnoatlantyckiego, o którym wielu zapomina:
Strony zgadzają się, że zbrojna napaść na jedną lub więcej z nich w Europie lub Ameryce Północnej będzie uznana za napaść przeciwko nim wszystkim i dlatego zgadzają się, że jeżeli taka zbrojna napaść nastąpi, to każda z nich, w ramach wykonywania prawa do indywidualnej lub zbiorowej samoobrony, uznanego na mocy artykułu 51 Karty Narodów Zjednoczonych, udzieli pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie, samodzielnie jak i w porozumieniu z innymi Stronami, działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego.
Jak widać, dokument pozostawia stronom decyzję co do tego, jakie działania mogą uznać za konieczne. Nie musi to być wcale użycie siły zbrojnej, choć w tej chwili polityczny konsens tak właśnie uznaje. Aczkolwiek nie zostało to nigdy przetestowane.
Jak wyjaśnić to, co się wydarzyło? Optymistyczne wyjaśnienie jest takie, że był to pokaz zwykłej dezynwoltury i niekompetencji ze strony pana ambasadora, który nie ma żadnego doświadczenia dyplomatycznego, ale za to ma w życiorysie członkostwo w Porozumieniu Centrum. W takim jednak razie MSZ powinien wysłać na ten temat wyraźny sygnał, co nie nastąpiło.
Możliwe, że ten pokaz mógł mieć swoje konkretne źródło w tym, jakie nastroje panują w elicie władzy i jaki przekaz jest tam powszechny. To bardziej pasuje do faktycznego braku reakcji na sytuację.
Jest wreszcie możliwe – a byłby to już wariant bardzo pesymistyczny – że nie była to bezmyślność i brak doświadczenia, ale całkiem świadome wysłanie balonu próbnego, sondującego reakcję na jakiś plan, który nie został ujawniony obywatelom. Ktoś mógłby uznać, że to coś w rodzaju teorii spiskowej. Być może jakiś czas temu sam bym tak pomyślał, gdyby nie to, że polski rząd dawno przekroczył granice swoje mandatu w postępowaniu wobec wojny na Ukrainie. W tajemnicy przed obywatelami zdecydował o zaangażowaniu oddziału blisko stu policyjnych (?) pirotechników oraz wysłaniu praktycznie wszystkich sprawnych myśliwców MiG-29 na Ukrainę. To każe traktować jego działania z najwyższą nieufnością.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka