Nie wiadomo, czym dokładnie zajmuje się pan minister Żaryn. Wiadomo jednak, że bardzo chciałby odtworzyć w Polsce Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk.
Nie wiem, kto jest członkiem „zespołu” pana Stanisława Żaryna, pełnomocnika rządu do spraw bezpieczeństwa cyberprzestrzeni (dlaczego to ma znaczenie – o tym dalej). Być może w zespole jest tylko pan Żaryn jako jego szef, a jako członek – jego sekretarka, jeśli takową dysponuje. Ale nie podejrzewam, żeby w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów sekretarz stanu mógł funkcjonować bez służbowej komórki, limuzyny i sekretarki. To przecież w naszym małym Bizancjum minimum na tym stanowisku.
Nie wiem też, czym się właściwie pan Żaryn ma zajmować. Napisałem w tej sprawie do Centrum Informacyjnego Rządu, ale odpowiedź, jak zwykle zresztą, była niekonkretna, byle jaka i dookoła. Istnieje duże podejrzenie, że zatrudnianie pana Żaryna na tym stanowisku poprzedzał taki mniej więcej dialog:
– Staszek, to czym byś się chciał zajmować?
– Bo ja wiem? Coś z bezpieczeństwem może, bo wtedy nie trzeba za dużo mówić o tym, co się robi. Można się tajemnicą zawsze zasłonić.
– Dobra, ale tych od bezpieczeństwa to dużo już mamy.
– To ja mogę być od bezpieczeństwa, ale w cyberprzestrzeni.
– A co to jest? Bo ja nie wiem.
– Ja też nie wiem. Nikt nie wie, więc sam sobie to będę mógł określić. A poza tym – wiesz, będzie można gonić tych wszystkich dziadów, co nam brużdżą na Twitterze czy gdzie tam. Co se tam będą pisać. Powiem, że są od Putina i niech się gonią.
– Dobra, masz tę robotę.
Tu warto przypomnieć, że pan Żaryn ma za sobą jak najsłuszniejszą drogę kariery. Przygotowania akademickiego czy właściwie jakiegokolwiek innego do zajmowania się bezpieczeństwem co prawda nie ma – z zawodu jest politologiem – ale za to przepracował odpowiednio długo u Braci Klęczących, żeby dawać rękojmię zachowania słusznej postawy.
Próbowałem sobie wielokrotnie wyobrazić, jak może wyglądać dzień pracy tego strażnika prawomyślności w internetach. Przychodzi sobie pan Żaryn do biura tak może koło 10, bo nie należy do jakiejś tam urzędniczej tłuszczy, żeby wstawać wcześniej. Siada przy służbowym laptopie (też pewnie nie byle jaki sprzęt; w końcu specjalista od bezpieczeństwa w cyberprzestrzeni nie może działać na komputerze za jakieś marne 5 tys., tu musi być coś za minimum 8 tys. albo więcej), otwiera Tłyterka i przegląda swoje ulubione konta. Ulubione to te, które nie powielają rządowej jedynie słusznej propagandy w kwestii wojny na Ukrainie i polskiego w nią zaangażowania. I cyk – po 15 minutach już ma materiał na serię kolejnych 10 pouczających i ostrzegających tłitów. Dalej robi się samo: pani Gienia sekretarka pobiera od pana ministra wytyczne, co ma być na grafikach, które te tłity zilustrują, przekazuje te wytyczne zatrudnionemu na umowę zlecenie grafikowi (bo przecież sam pan minister nie będzie się zniżał do takiej komunikacji; wystarczy, że zatrudnił grafika z polecenia żony sąsiada), grafik robi grafiki, przesyła do sekretariatu, sekretariat do pana ministra, a ten wkleja je do swoich tłitów, które być może nawet osobiście pisze i klika ctrl+enter, żeby je wysłać.
Podejrzewam, że pan minister Żaryn od dawna już nie pisze niczego od zera, bo przecież ile można pisać to samo? Ma gotowe schematy w jakimś przydatnym programie do obsługi notatek (pewnie płatnym, bo tak ważna persona nie może pracować na czymś bezpłatnym – płaci oczywiście KPRM) i tylko wkleja sobie na przemian: „rezonuje rosyjską propagandę”, „wspierając rosyjską dezinformację”, „wspiera kreowane przez Moskwę fakenewsy” i tak dalej. Ważne, żeby w tych fragmentach było dużo mądrych słów, coby czytelników wprawić w onieśmielenie i osłupienie, tudzież ugruntować przekonanie o wysokim poziomie profesjonalizmu autora komunikatu.
Finał tej subtelnej i koronkowej akcji następuje już gdzieś koło 15, a jak się uda, to nawet o 14.30 i można iść do domu. Czasami nawet jeszcze szybciej, jeśli kolega z rządu podrzuci tłity jakichś mącicieli i od razu po przyjściu do pracy są na mejlu. Wtedy właściwie w ogóle nie trzeba się wysilać.
Czasami w tym, przyznajmy, dość jednak monotonnym schemacie następuje wyłom: przychodzi na przykład zaproszenie do mediów. Oczywiście zaakceptować należy tylko takie, które skierowane jest przez dziennikarza niestwarzającego potencjalnych problemów. Na tej właśnie zasadzie pofatygował się ostatnio pan minister Żaryn do radia RMF, gdzie podzielił się z narodem informacją, iż wraz ze swoim tajemniczym „zespołem” przygotowuje rozwiązanie, które pozwoliłoby na penalizowanie dezinformacji. Stąd moje pytanie, zawarte na początku tekstu, któż w tym „zespole” może być. Bo jeśli tylko sekretarka, to bardzo upraszcza sprawę. Pan Żaryn coś tam sobie wymyśla, idzie do pani Gieni, pyta, czy w porządku, a pani Gienia sekretarka potwierdza – i cyk, kolejny punkt projektu opracowany.
Projekt ma być gotowy do wakacji, ale pan Żaryn sam nie był pewien, co on właściwie będzie zawierał. Wyjaśnienia tej niepewności są możliwe dwa: albo jeszcze nie przyszły wytyczne, albo całe przedsięwzięcie to kolejna propagandowa ściema i pan Żaryn doskonale wie, że nic z niej nie wyniknie. Osobiście przychylam się raczej do tego drugiego wyjaśnienia.
Ponieważ jednak mówimy w końcu o zapowiedziach ministra w KPRM, więc trzeba ją potraktować choć trochę poważnie. Zwłaszcza że gdyby faktycznie ktoś coś takiego chciał realizować, mielibyśmy do czynienia z bardzo groźnym rozwiązaniem, pogwałcającym już całkiem otwarcie artykuł 54. konstytucji.
Zacząć trzeba od przypomnienia, że w Polsce co do zasady nie ma kar za publiczne mówienie nieprawdy – wbrew przekonaniu wielu. Co więcej, nie ma ich w większości, a może nawet we wszystkich demokratycznych państwach. I jest to całkowicie uzasadnione: oznaczać by to musiało dramatyczne uderzenie w wolność słowa, która jednak przynajmniej formalnie cały czas obowiązuje. Powstają bowiem dwa zasadnicze problemy: kwestia definicji pojęcia „nieprawdy”, niby oczywistego, ale politycy mają tendencję do jego drastycznego rozdymania, oraz kwestia powstania niekończących się i nieprawdopodobnie licznych sporów o dziesiątki tysięcy wypowiedzi w sferze publicznej, które prawie zawsze ktoś niezgadzający się z nimi będzie próbował przedstawić jako dezinformację. Sądy zostałyby zalane nieprawdopodobną liczbą takich spraw.
Są wyjątki, obejmujące dość wąsko zdefiniowane przypadki. Mamy więc przestępstwo pomówienia (zniesławienia) w art. 212 kodeksu karnego, ale ścigane z oskarżenia prywatnego. Mamy przepisy kodeksu cywilnego o ochronie dóbr osobistych. Mamy przepisy zawarte w Ustawie o IPN, mówiące o kwestionowaniu zbrodni systemów totalitarnych. Mamy wreszcie artykuły kodeksu karnego mówiące o znieważeniu prezydenta RP czy organów konstytucyjnych Rzeczypospolitej, a także bardzo już szczególne, mówiące o nawoływaniu do nienawiści na tle narodowościowym czy publicznych pochwalaniu systemów totalitarnych. Wszystko to jednak jest obok tego, o czym mówi pan Żaryn.
Wspólną cechą właściwie wszystkich wspomnianych regulacji jest to, że zakładają one, iż w wyniku czyichś słów ktoś poniósł lub może ponieść szkodę. Ktoś konkretny: prywatny oskarżyciel, powód, jakaś grupa narodowościowa. Ich istotą nie zawsze jest też głoszenie nieprawdy. To chyba najwyraźniej pojawia się w art. 212 kodeksu karnego, który wcale nie zakłada, że oskarżony głosił nieprawdę. To pojęcie w ogóle się w przepisie nie pojawia. Lecz znów – tam mamy konkretnego poszkodowanego.
Pan Żaryn zaś mówi o całkowicie odmiennej konstrukcji: karana miałaby być sama dezinformacja, nieskierowana przeciwko komukolwiek konkretnemu. I to z urzędu, jak można zrozumieć. Problemem jest tutaj już ustalenie definicji słowa „dezinformacja”. Losy tego pojęcia są bowiem podobne do losów pojęcia „fakenewsa”. Podchodząc do tego ściśle – a jest to jedyny właściwy sposób – dezinformacja i fakenews to stwierdzenia sprzeczne z faktami, które można bez wątpliwości i jednoznacznie ustalić. Dla przykładu: jeśli ktoś o 12 w południe powie, że w tym momencie i w tym miejscu jest noc, to będzie to ewidentna dezinformacja. Ale jeśli powie po prostu „jest teraz noc”, to przecież w gruncie rzeczy ma rację – po przeciwnej stronie globu mija właśnie północ.
Politycy ze szczególnym upodobaniem zabrali się za wygodne poszerzanie pojęcia fakenewsa. Nazywają w ten sposób wszystko to, co im się nie podoba, w tym oceny, opinie, wyciągane wnioski czy przewidywania dotyczące przyszłości, a więc wszystko to, co nie podlega ocenie na zasadzie prawda-fałsz, ponieważ nie jest stwierdzeniem faktu. Odnotowując tę tendencję, ostrzegałem już kilka lat temu przed karaniem za „rozpowszechnianie fakenewsów” – bo PiS takie propozycje miał już podczas swojej pierwszej kadencji.
Czasem jest jeszcze śmieszniej: politycy fakenewsem nazywają to, co bezsprzecznie jest stwierdzeniem faktu, jako „prawdę” przedstawiając coś, co jest jedynie ich oceną czy opinią. Tak uczynił wiceminister spraw zagranicznych Paweł Jabłoński nazywając fakenewsem m.in. moje stwierdzenie, że Polska rozbraja się, wysyłając ogromne ilości swojej broni na Ukrainę. Jest to tymczasem absolutnie bezsprzeczny fakt, któremu pan Jabłoński przeciwstawił swoją opinię, iż „nie jest to rozbrajanie”, ponieważ ten sprzęt walczy „w naszym imieniu” na Ukrainie. Mamy tu pomylenie dwóch porządków, zapewne świadome, bo pan Jabłoński idiotą jednak nie jest. Ja mówiłem o fakcie – oddawanie innemu krajowi własnego uzbrojenia jest rozbrajaniem się – pan Jabłoński zaś oceniał skutki, jego zdaniem pozytywne, jakie z tego faktu mogą wyniknąć. Nijak jednak nie miał podstaw, żeby moje stwierdzenie nazywać fakenewsem, a swoje – prawdą.
W przypadku komentarzy dotyczących wojny na Ukrainie – bo to jest podstawowy problem, z jakim chce się zmagać pan minister Żaryn – problem z dezinformacją jest tym większy, że nawet w sferze najczystszych faktów jesteśmy we mgle. Nie wiemy na przykład, ile broni Polska już na Ukrainę wysłała ani jakie naprawdę są straty obu armii. Co więcej, zdecydowana większość tego, co pan Żaryn chciałby nazywać dezinformacją, to nie są czyste informacje o rzekomych faktach, ale to, co nie daje się opisać w kategoriach prawdy lub nieprawdy, a więc – jak wyjaśniałem – opinie, analizy, spostrzeżenia, przewidywania. Nie ma natomiast najmniejszych wątpliwości, że właśnie one są celem pana Żaryna. A więc jest nim ostatecznie stłumienie dyskusji i wprowadzenie cenzury par excellence, owocującej potężnym efektem mrożącym.
Oczywiście taki instrument jest w ogóle dla każdej władzy bardzo wygodny, bo gdy wyczerpie się temat ukraiński – daj Boże, z końcem działań zbrojnych, który oby mógł nastąpić jak najszybciej – będzie można już ustanowionego instrumentu użyć przeciwko oponentom politycznym czy niewygodnym komentatorom. Weźmy choćby pierwszą część tego tekstu – to przecież gotowa podstawa do ukarania autora. Pan minister Żaryn może dowodzić, że wszystko to jest zmyślone, że wcale nie ma tylko sekretarki, ale jeszcze asystenta, a komputer ma za 7999 zł. I cyk – zarzut z paragrafu za dezinformację gotowy.
Jest w tym wszystkim jednak jakaś przerażająca krótkowzroczność. Gdyby ów cudowny instrument walki z „dezinformacją” został przejęty przez następców pana Żaryna, zostałby z całkowitą pewnością wykorzystany do ich pognębienia. I wówczas Stanisław Żaryn mógłby się przekonać, jak cudownie rozszerzająco można zinterpretować pojęcie dezinformacji.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka