Po roku wojny ryzyko wynikające z jej przedłużania się rośnie. Polska nie ma planu B. Za to historia z tajnym kontyngentem policyjnych saperów pokazuje, że władza chętnie szafuje naszym bezpieczeństwem.
Rok trwania wojny na Ukrainie nie przyniósł żadnej perspektywy zakończenia konfliktu. Nie wspominał o tym ani pan prezydent Joe Biden podczas swojego wystąpienia w Warszawie, ani pan prezydent Andrzej Duda w swoim wystąpieniu telewizyjnym we czwartek, ani oczywiście Wladimir Putin w czasie swojego nudnego orędzia o wybitnych właściwościach usypiających.
Zdecydowanie podtrzymuję swoją wielokrotnie wyrażaną ocenę – spójną zresztą z oceną m.in. analityków RAND Corporation (co obszernie omawiałem w wideoblogu), przeprowadzoną z amerykańskiego punktu widzenia, ale podobnych analiz po stronie amerykańskiej jest wiele – że z polskiego punktu widzenia przeciąganie się konfliktu nie jest korzystne. Głębiej analizowałem sprawę w innych miejscach, zatem tutaj jedynie skrótowo.
Po pierwsze – im dłużej konflikt trwa, tym większe jest prawdopodobieństwo eskalacji, szczególnie po stronie rosyjskiej. Dla Kremla to wojna praktycznie o wszystko, w tym o własną strategiczną pozycję (którą decyzja Putina naraziła na szwank – to, nawiasem mówiąc, jeden z ważniejszych argumentów za krytyczną oceną rozpoczęcia tej fazy wojny nawet z rosyjskiego punktu widzenia), a więc trudno założyć, że Moskwa powstrzyma się od eskalacji, jeśli zacznie być nadmiernie przypierana do muru. Polska jest pierwsza na linii strzału w takiej sytuacji.
Po drugie – już teraz wydrenowaliśmy nasze, zachodnie zasoby uzbrojenia i nie mamy zapasów. Nie mamy też niestety wariantu B na wypadek, gdyby najnowsze dostawy sprzętu Ukrainie niespecjalnie pomogły. Wtedy zostajemy w najlepszym wypadku w punkcie wyjścia, tyle że już bez sprzętu. Bo na nowy oraz na wyszkolenie żołnierzy trzeba poczekać.
Po trzecie – skoro polski rząd nie zamierza korygować w najmniejszym stopniu naszego skrajnie jastrzębiego kursu, to oznacza, że przeciąganie się działań zbrojnych oznacza dla nas trwające ogromne wydatki, wynikające m.in. z obdarowania uchodźców wszelkimi uprawnieniami socjalnymi.
Nie muszę pisać, że w naszym kraju stwierdzenie, że pokój jest lepszy niż wojna i dotyczy to także konfliktu na Ukrainie wyzwala chore emocje i skutkuje najgorszymi obelgami. Jakkolwiek nie jest to stwierdzenie w najmniejszym stopniu kontrowersyjne. Te emocje wynikają z przekonania, że Rosję należy „rzucić na kolana” i pobić całkowicie, a jeśli ktoś teraz mówi o pokoju (nawet tylko na zasadzie rozejmu), to mówi jednocześnie o oddaniu przez Ukrainę części swojego terytorium, a więc o „zwycięstwie” Moskwy. To pomieszanie z poplątaniem.
Jak wielokrotnie tłumaczyłem – „rzucenie Rosji na kolana” wymagałoby rozpętania wojny totalnej, czyli światowej, bo tylko kompletne rozgromienie przeciwnika daje możliwość ominięcia negocjacji pokojowych. Jednak takich sytuacji w dużych konfliktach było w historii niewiele. Wariantu wojny światowej zaś, mam nadzieję, nie życzą sobie nawet najzagorzalsze jastrzębie. Ba, za licznymi analitykami (znów – głównie amerykańskimi, bo tam debata o konflikcie na Ukrainie jest chyba najżywsza) postawiłbym tezę, że czerwoną linią tego konfliktu jest kwestia Krymu. Próba odebrania Rosji tej prestiżowej i symbolicznej zdobyczy mogłaby wywołać reakcją podobną jak bezpośredni atak na Moskwę. Przy czym trzeba pamiętać, że maksymalne rozszerzenie konfliktu leży w interesie Ukrainy, który w tym punkcie zdecydowanie nie jest zgodny z naszym.
Skoro zaś totalne zwycięstwo nad Rosją nie jest możliwe, to siłą rzeczy będzie się musiał ten konflikt zakończyć jakąś formą porozumienia, nawet gdyby miał to być tylko rozejm. Porozumienie zaś zakłada, że każda ze stron z czegoś ustępuje, a jednocześnie każda musi dostać coś, co będzie mogła przedstawić jako swój sukces. Dla Ukrainy oznaczałoby to najpewniej jakieś ustępstwa terytorialne (choć niekoniecznie pozostawienie w rosyjskich rękach całego obecnie opanowanego obszaru), dla Rosji – zapewne zgodę na objęcie Ukrainy jakąś formą zachodnich gwarancji oraz rezygnację z odcięcia jej od morza. Ten ostatni punkt jest niesamowicie istotny z powodu ogromnego znaczenia zbóż w ukraińskim eksporcie.
Partia wojny może się na to zżymać, ale takie po prostu reguły rządzą światem relacji między państwami i tyle. Problem w tym, że w tej chwili żadna ze stron – mam tu na myśli Ukrainę, Rosję i USA – nie ma przekonania, że na zakończeniu działań zyska bardziej niż na ich kontynuowaniu. I każda ma na poparcie tej tezy swoje racje. Nie jest to zatem i tak jeszcze moment, gdy można by myśleć o jakiejkolwiek formie pokoju. Możliwe jednak, że taka chwila nadejdzie jeszcze w tym roku.
Trzeba tu jeszcze zaznaczyć, że pokój tymczasowy, czyli rozejm, jest znacznie bardziej prawdopodobny, ponieważ w najmniejszym stopniu wymaga publicznego pogodzenia się przez strony z poczynionymi ustępstwami. Obie strony w odniesieniu do części terytorium Ukrainy, o które toczyły się walki, będą mogły powiedzieć: „My tu jeszcze wrócimy”. Rosjanie – w odniesieniu do tych obszarów, z których być może będą musieli się w wyniku porozumienia wycofać; Ukraińcy w odniesieniu do tych, które będą musieli Rosjanom zostawić. Jednocześnie wcale nie jest powiedziane, że taki rozejm nie może się okazać zaskakująco trwały, podobnie jak rozejm pomiędzy dwoma Koreami, zwarty w Panmundżom w 1953 r.
***
W czasie, który pozostał do zakończenia walk – bo każda wojna wreszcie się kończy – Polska powinna w największym możliwym stopniu ograniczać ryzyko dla swoich obywateli. Niestety, władza sprawia wrażenie, jakby grała w, nomen omen, rosyjską ruletkę. Najnowszym tego przejawem była informacja, że od pięciu miesięcy na terytorium Ukrainy przebywała grupa 98 funkcjonariuszy policji, zajmująca się podobno rozminowywaniem terenów, z których wycofali się Rosjanie. Policjanci mieli działać w ramach „kontyngentu humanitarnego”, sformowanego z ochotników.
To informacja porażająca i pokazująca nie tylko, do jakiego stopnia władza igra z ogniem, ale też jak mało jest wiarygodna. Zaczynając od ostatniego punktu: dotychczas byłem przekonany, że wszelkie przewijające się tu i tam informacje o obecności polskich formacji mundurowych na Ukrainie są niechybnie dziełem rosyjskich trolli i aktem klasycznej dezinformacji. Bo ta jest przecież faktem. Teraz nie jestem już niczego pewny. Okazało się, że polski rząd w tajemnicy przed obywatelami wysłał na teren kraju toczącego wojnę z Rosją członków formacji mundurowej w czynnej służbie. Niestety, sprawia to, że część informacji odrzucanych wcześniej jako w oczywisty sposób fałszywe, okazuje się po prostu prawdziwa. W tej sytuacji stawiam sobie pytanie: o czym jeszcze nie wiemy? Jakie jeszcze działania, potencjalnie wciągające nas w gorący konflikt z Rosją, rząd podjął lub podejmuje w sekrecie?
Powie ktoś: o takich sprawach opinii publicznej się nie mówi. Generalnie zgoda. Problem w tym, że to nie są działania prowadzone w znanych dotychczas warunkach i na znanych zasadach. To nie jest wysłanie oddziału FORMOSA do Afryki, żeby przeprowadzić jakąś tajną akcję dla naszego sojusznika w odległym końcu świata. To zaangażowanie funkcjonariuszy polskiego państwa w sposób, który niósł ze sobą ryzyko dramatycznych skutków, dotyczących sytuacji polskiego państwa w ogóle.
Wystarczy sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby polski oddział dostał się pod rosyjski ogień – w warunkach wojny niczego nie można być pewnym. Albo, co gorsza, gdyby jego członkowie zostali przez Rosjan wzięci do niewoli. Nawet jeśli ryzyko takiej sytuacji było minimalne, to nie było zerowe. Skrajny brak odpowiedzialności ze strony władzy to mało powiedziane.
Nie ma przy tym żadnego znaczenia, czy w oddziale służyli ochotnicy czy nie. Mieli status funkcjonariuszy w czynnej służbie. W kontyngentach w Iraku również służyli ochotnicy, którzy nie byli przez to ani trochę mniej żołnierzami.
Nie mam nic przeciwko udziałowi w wojnie lub jakichkolwiek innych poczynaniach na Ukrainie prywatnych ochotników. Gdyby byli to funkcjonariusze na urlopach, występujący jako prywatne osoby, oferujące państwu ukraińskiemu swoją pomoc – byłaby to tylko i wyłącznie ich sprawa (z polskiego prawa usunięto wymóg zgłaszania do MON chęci służenia z ukraińskim wojsku). Było jednak inaczej i to właśnie rodziło ogromne zagrożenie przeniesienia naszego pośredniego udziału w konflikcie na Ukrainie na inny poziom.
Oczywiście polscy policjanci brali udział wielokrotnie w międzynarodowych misjach, np. służąc w UNPROFOR czy IPTF (International Police Task Force) w byłej Jugosławii albo w CIVPOL w Kosowie. Tyle że wszystko to były oficjalne misje pokojowe, zorganizowane pod flagą ONZ. A to całkowicie inna sytuacja. Kontyngent nie staje się „humanitarny” (zresztą prawo międzynarodowe w ogóle nie zna takiego określenia) tylko dlatego, że tak nazwie go sobie Mariusz Kamiński. Operując niejawnie i bez żadnego międzynarodowego zatwierdzenia polscy policjanci na Ukrainie mogli zostać potraktowani przez Rosjan po prostu jak wrogi oddział. Nie przysługiwała im żadna prawnomiędzynarodowa ochrona. To zresztą w ogóle istotne pytanie, na które MSWiA powinno odpowiedzieć: jaki był formalnoprawny status tej jednostki?
W komentarzach powielane jest – i sądzę, że to po prostu „przekaz dnia” idący z rządowych kręgów – absurdalne porównanie niedawnej misji strażaków w Turcji z wyjazdem policjantów na Ukrainę. To sprawy z całkowicie innych porządków. Turcja nie toczy z nikim wojny, polscy strażacy pojechali tam w ramach oficjalnej misji stricte humanitarnej i nie walczyli z efektami działań zbrojnych w trakcie ich trwania. Nie groziło im tam, że zostaną przez kogokolwiek zaatakowani lub wzięci do niewoli. Lepszą analogią byłoby pytanie, dlaczego Polska nie wysłała strażaków lub policjantów dokładnie w tym samym celu, ale do Syrii, aby zajęli się likwidacją skutków tamtejszej wojny domowej.
Są i inne pytania: skoro na Ukrainę pojechało niemal stu policjantów o bardzo jednak wąskiej specjalizacji pirotechnicznej (nawet zakładając, że nie wszyscy członkowie ją posiadali), kto zastępował ich w kraju i czy nie oznaczało to zwiększenia zagrożenia dla polskich obywateli? A może – jak wcześniej napisałem, nie jestem już w stanie wierzyć w rządowe zapewnienia – byli to bardzo świeży policjanci, którzy z jakiejś innej formacji trafili do policji bezpośrednio przed wyjazdem na Ukrainę? Są również pytania o status oddziału w czasie pobytu na Ukrainie, o to, jakim przepisom i komu wtedy podlegał. To nie jest prywatna jednostka pana ministra, finansowana z jego własnej kieszeni, żeby mógł nią rozporządzać z taką dezynwolturą.
Tak czy owak, mieliśmy do czynienia z kolejnym aktem absurdalnej brawury, który – śmiem twierdzić – nie przyniesie nam żadnej korzyści. Zaś z porywu serca pan Kamiński może jechać na Ukrainę prywatnie, po ustąpieniu ze stanowiska, by tam nawet zaciągnąć się do ukraińskiego wojska. Ale nie ma prawa z takiego powodu szafować polskim bezpieczeństwem.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka