Zabawa komendanta głównego policji nielegalnie przechowywanym najpewniej w jego gabinecie granatnikiem została błyskawicznie usprawiedliwiona przez min. Kamińskiego. To plucie w twarz obywatelom, których policja wielokrotnie ścigała za wręcz fikcyjne przewinienia dotyczące posiadania broni.
15 grudnia zapadnie w pamięć jako jeden z najdziwniejszych, a zarazem najkomiczniejszych dni w polskiej historii politycznej. Uzupełnieniem godnych hinduskiego fakira wygibasów w sprawach KPO i sądownictwa była wiadomość o wybuchu w Komendzie Głównej Policji.
Najpierw dowiedzieliśmy się, że rano w budynku KGP miał miejsce wybuch. Szczegółów jednak nie podano. Później, z oświadczenia policji, że „eksplodował jeden z prezentów, które Komendant otrzymał podczas swojej roboczej wizyty na Ukrainie w dn. 11-12 grudnia br., gdzie spotkał się z kierownictwami ukraińskiej Policji i Służby ds. sytuacji nadzwyczajnych. Prezent był podarunkiem od jednego z szefów ukraińskich służb” – co już brzmiało wystarczająco barejowsko. Ale też groźnie. Na koniec z nieoficjalnych wieści wynikało, że odpalony został granatnik – tu pojawiają się różne wersje, a według jednej z nich chodzi o nowoczesny sprzęt produkcji szwedzkiej, najprawdopodobniej z głowicą ćwiczebną. A jako wisienka na torcie pojawiła się informacja, że granatnik odpalił sam komendant główny, inspektor generalny policji Jarosław Szymczyk.
Sprawą co prawda zajęła się prokuratura, ale wkrótce objawił się niezawodny minister spraw wewnętrznych Mariusz Kamiński i oznajmił, że pan komendant nie wiedział, co dostał w prezencie, a poza tym jest traktowany w sprawie jako poszkodowany. Nie był to pierwszy raz, gdy minister Kamiński wygłasza niedorzeczności.
Na początku grudnia w Toruniu zakończył się proces kolekcjonera Mariana Chojnowskiego. Niezwykle cenna, warta kilkadziesiąt tysięcy dolarów kolekcja broni pozbawionej cech użytkowych (czyli takiej, z której nie da się oddać strzału ani w prosty sposób przywrócić takiej możliwości) została skonfiskowana na czas trwania procesu, od początku sprawy w 2019 r. Biegły, który przeprowadzał testy, zniszczył lub doprowadził do degradacji dużej części zbioru. W wielu przypadkach absolutnie unikatowego. Sąd orzekł teraz, że do narażenia nikogo na niebezpieczeństwo nie doszło, więc kolekcjoner uniknie kary, ale kolekcja przepadnie. Pretekstem do sprawy było stwierdzenie, że broń co prawda została pozbawiona cech użytkowych, ale nie stało się to dokładnie zgodnie z wymogami unijnymi.
Pan Chojnowski napisał do sądu: „Tę kolekcję gromadziłem pół wieku, pracując ciężko, czasem po 16 godzin dziennie. Do dnia 19.09.2019 byłem gorącym patriotą, niestety już nim nie jestem. Brudne złodziejskie łapy raz na zawsze wyleczyły mnie z patriotyzmu. Na drugi dzień po powrocie z aresztu usunąłem z bariery balkonowej wszystkie uchwyty do mocowania flagi, która jeszcze tam niedawno powiewała na wietrze w każde święto państwowe”.
To sprawa ekstremalna, choć nie tak rzadka. Policja wielokrotnie uznawała za swój sukces ściganie kolekcjonerów. Lecz nie tylko. Przez długi czas ścigano na przykład posiadaczy tureckich rewolwerów marki Zoraki, strzelających gumowymi kuleczkami wyrzucanymi poprzez odpalenie naboju 9 mm PAK, czyli „ślepaka”. Policja upierała się, że taka broń podpada pod wymóg posiadania pozwolenia i traktowała jej posiadaczy jako osoby nielegalnie posiadające broń.
Można się śmiać z „13 posterunku” w Komendzie Głównej. Ale przecież tak naprawdę to jest plucie ludziom w twarz. Obywatele są ścigani za fikcyjne przewinienia, a pan komendant bezkarnie bawi się granatnikiem.
To, z czego był uprzejmy strzelić sobie pan inspektor Szymczyk, nie jest nawet bronią. To uzbrojenie wojskowe, czyli coś, czego w żadnych warunkach w Polsce prywatnie posiadać nie wolno. Jasno wynika to także z europejskiej dyrektywy broniowej. Granatnik pana komendanta należałoby umieścić w kategorii A – broni niedozwolonej. Załącznik I dyrektywy mówi w tej kategorii w punkcie 1. o „wojskowych pociskach o działaniu wybuchowym oraz ich wyrzutniach”.
Komendant główny policji nie może sobie po prostu trzymać dowolnego uzbrojenia tylko dlatego, że jest komendantem głównym. Ustawa o broni i amunicji mówi, że przepisy nie dotyczą broni i amunicji stanowiących uzbrojenie m.in. policji. Ale wspomniany granatnik nie stanowi uzbrojenia polskiej policji, więc powinien podlegać reżimowi, jakiemu podlega każda broń w rękach prywatnych. Jak jednak widać – są w Polsce równi i równiejsi. Jedni trafiają przed sąd z powodu posiadania pojedynczego naboju w kalibrze innym niż broń, na jaką mają pozwolenie – innym upiecze się odpalenie granatnika w budynku publicznym.
Hucpa, jaka się tu odbyła, jest oczywista. Insp. Szymczyk złamał z całą pewnością przepisy Ustaw o broni i amunicji, a najpewniej także inne, w tym dotyczące transportu uzbrojenia przez granicę. Dodatkowo naraził wiele osób na niebezpieczeństwo. Tłumaczenia min. Kamińskiego, że szef policji „nie wiedział”, co trzyma w ręku, są po prostu żałosne. Nie mniej zadziwiające niż to, że Ukraińcy obdarowali szefa polskiej policji granatnikiem, a ten go przyjął.
Ale są przecież i inne pytania. Na przykład: jaką kontrolę ma policja nad „prezentami”, które otrzymuje jej szef? Ile takich wybuchowych prezentów było w przeszłości? Kto jeszcze mógł je przyjmować? Wreszcie: jakie jest zabezpieczenie KGP? Przecież bez trudu można sobie wyobrazić, że korzystając z identycznej ścieżki ktoś dokonuje zamachu terrorystycznego na kierownictwo polskiej policji.
Co w takim razie powinno się wydarzyć? To proste: sprawa jest nie do obrony – komendant główny powinien złożyć rezygnację. To byłoby jedyne sensowne i honorowe rozwiązanie. Trudno, żeby obywatele poważnie traktowali formację, której szef „nie rozpoznaje” granatnika, który wbrew wszelkim zasadom trzyma sobie w gabinecie jak pamiątkową plakietkę czy stateczek w butelce.
Przy okazji trzeba przypomnieć, że policja ma wiele za uszami. Okres od 2020 r. to czas jej niezliczonych kompromitacji. Symboliczne są dwa wydarzenia.
Pierwszym było zachowanie policji 11 listopada 2020 r., gdy przede wszystkim na stacji Warszawa-Stadion pobite zostały postronne osoby, w tym dziennikarze. Nikt nie poniósł za to odpowiedzialności – ani komendant stołeczny, odpowiedzialny za przebieg wydarzeń, ani sami bezpośredni sprawcy. Prokuratura stwierdziła, że do przestępstwa co prawda doszło, ale umorzyła postępowanie wobec niemożności ustalenia sprawców. Sprawców zaś nie dało się ustalić, ponieważ funkcjonariusze kryli się nawzajem. Powinni zostać oskarżeni o utrudnianie czynności w śledztwie, ale tak się nie stało.
W styczniu 2021 r. natomiast, podczas bezprawnego lockdownu, 150 policjantów wdarło się do klubu w Rybniku na Dolnym Śląsku. Uczestnicy imprezy zostali obrzuceni granatami dymnymi. Funkcjonariusze byli agresywni, a na pytanie o nazwisko i stopień służbowy odpowiadali: „James Bond” albo „Grzegorz Brzęczyszczykiewicz”. Już za samo to powinna ich spotkać dyscyplinarka. Oczywiście – konsekwencji nie było.
Montypythonowski epizod z granatnikiem jest wisienką na torcie, ale też symbolicznie pokazuje, w jakim stanie jest policja. Co nie znaczy, że nie służą w niej naprawdę zaangażowani profesjonaliści. Niestety, to nie oni nadają ton całości.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo