Duża część ruchów miejskich to rak polskiego życia publicznego. Grupka zawodowych działaczy i ideologów urządza życie milionom mieszkańców miast. Modelowym tego przykładem jest Miasto Jest Nasze, do niedawna kierowane przez Jana Mencwela.
Tak zwane ruchy miejskie to w większości rak polskiego życia publicznego – piszę to z pełną świadomością znaczenia tych słów. Nie wszystkie, bo zdarzają się takie, które powstają w reakcji na tę rakowatość i one raczej działają terapeutycznie. Nazywam je kontrruchami miejskimi. Są i takie, które od początku stawiały sobie sensowne, lokalne cele i realizują je, zamiast dumać o tym, gdzie by tu jeszcze otworzyć pole konfrontacji ze zwykłymi mieszkańcami i jak by ich tu jeszcze ponawracać na „światowość” i „europejskość”.
Te właśnie hasła można uznać za klucz do identyfikacji, czy dany ruch miejski to właśnie rak czy też coś pożytecznego: jeśli w wypowiedziach członków danej organizacji pojawiają się deklaracje, że trzeba wreszcie sprawić, aby w polskich miastach było „jak w Europie”, możemy mieć pewność, że mamy do czynienia z nowotworem. A jeśli jeszcze pojawia się odwołanie do Amsterdamu i Kopenhagi – diagnoza jest stuprocentowo trafna. Mówiąc językiem lekarskim – są to nieomylne objawy kliniczne tej konkretnej choroby.
Należy się tu wyjaśnienie, na czym polega rakowatość części ruchów miejskich. Bo mógłby przecież ktoś powiedzieć, że to w końcu pożyteczna inicjatywa i mobilizacja do aktywności obywatelskiej. Otóż – nie.
Pierwsza kwestia to ta, że duża część aktywistów rakowatych ruchów miejskich nie ma poza nimi życia, a nawet z nich żyje. To nierzadko bezdzietni single, czasem o dość egzotycznych prywatnych upodobaniach, którzy cały swój czas poświęcają na bycie działaczami. By wspomnieć przygarniętą w końcu przez warszawski samorząd panią Joannę Erbel (potem zresztą zatrudnioną przez jakiś czas przez PiS, w spółce PFR Nieruchomości).
To zresztą w ogóle ciekawy, choć odrębny wątek: symbioza pomiędzy lewicowymi ruchami miejskimi a lewicowymi samorządami. Te pierwsze zajmują się na ogół krytykowaniem tych drugich z pozycji radykałów, czyli: za mało robicie, w tym roku zamknęliście tylko dziesięć ulic dla samochodów, a my oczekujemy, że zamkniecie pięćdziesiąt. Ci drudzy natomiast w końcu, dla świętego spokoju, inkorporują poszczególnych przedstawicieli rakowatych ruchów miejskich do urzędów, sowicie ich opłacając i licząc na to, nierzadko słusznie, że krytyka dzięki temu ustanie.
Co do ogólnego kierunku pomiędzy tymi dwoma środowiska jest natomiast pełna zgoda; różnice dotyczą jedynie poziomu szaleństwa. Obrazowo mówiąc – urząd miejski, który jakiś tam jednak kontakt z rzeczywistością ma, powiada: zwęźmy arterię do dwóch pasów, a bolszewicki ruch miejski grzmi: nie, zróbmy tam łunerf i posadźmy drzewka (niezorientowanym wyjaśniam: łunerf, czy modniej woonerf, to taka ulica, gdzie piesi mają dla siebie całość przestrzeni, ale łaskawie pozwolono tam powolutku poruszać się samochodem – niepraktyczne, niebezpieczne i absurdalne, czysta ideologia).
Rakowatość ruchów miejskich polega zatem na tym, że niewielka grupka zawodowych zwykle aktywistów, mająca mnóstwo czasu na swoją działalność – którego nie mają normalnie funkcjonujący mieszkańcy miast – za sprawą swojej ideologicznej agresywności i związanego z nią wpływu na lewicowe zarządy miast, zaczyna ustawiać życie większości, inspirując i domagając się daleko idących zmian w tkance miejskiej.
Są dwa sztandarowe przykłady takiej działalności: patologicznie rozwiązana kwestia budżetu obywatelskiego oraz tak zwane konsultacje społeczne. Ktokolwiek interesował się budżetem obywatelskim, ten wie, jak to działa. Rakowaty ruch miejski, często jako prywatna osoba, żeby nie wzniecać alarmu, zgłasza projekt o neutralnie brzmiącej nazwie, np. „ułatwienie ruchu rowerowego na ul. Świńskiej”. W istocie projekt zawiera propozycję odebrania kierowcom części jezdni, żeby urządzić tam drogę dla rowerów, ale to będzie wiedział tylko ktoś, kto zajrzy do środka, nie poprzestając na tytule. A wiadomo, jak ludzie czytają. Potem napędza swoich kumpli z ruchu i innych lewackich kolegów, żeby głosowali za propozycją – a trzeba wiedzieć, że prawo jest tak skonstruowane, że nie przewiduje głosowania przeciwko. Można jedynie głosować za – i nie jest to przypadkowa wada moim zdaniem, ponieważ właśnie w takich razach jej znaczenie ujawnia się w pełni. Ludzie widzą, że propozycja idzie w górę, a że wydaje się na pierwszy rzut oka niezła, więc też za nią głosują. Projekt wygrywa i wtedy tysiące ludzi dowiadują się niespodziewanie, że jakaś grupka frustratów zorganizowała im zawał komunikacyjny w okolicy. Była już taka historia kilka lat temu na warszawskim Ursynowie, kiedy to na szczęście dzięki kontrruchowi miejskiemu i oburzeniu ludzi udało się idiotyzm uwalić przed jego realizacją. Ale był to naprawdę rzut na taśmę.
Konsultacje społeczne to podobny mechanizm. Ratusze ogłaszają je po cichutku i często wiedzą o nich tylko ci, którzy w tych sprawach siedzą cały czas – czyli właśnie rakowate ruchy miejskie. Ich członkowie dostają jeszcze nierzadko informację od zaprzyjaźnionych urzędników. Na konsultacjach pojawia się więc na ogół tylko jedna strona, która radośnie przyklepuje lewicowe pomysły na miasto, czasem tylko besztając urzędników dla zasady za zbyt mały radykalizm. Potem ratusz z dumą ogłasza, że konsultacje się przecież odbyły i wszyscy byli za.
Od znajomego, który działa w kontrruchu miejskim, wiem, jak przedstawia się sprawa, kiedy na konsultacjach pojawia się ktoś spoza kręgu wtajemniczonych. Otóż nierzadko wywołuje to wręcz panikę urzędników, a czasami okazuje się, że w ogóle nikogo się nie spodziewano i na gwałt trzeba organizować salę, żeby w ogóle do spotkania doszło. Co sugeruje, że pojawiające się potem informacje, jakoby „wszyscy obecni na konsultacjach opowiedzieli się za projektem”, bywają najzwyczajniejszym kłamstwem, bo na konsultacjach nikogo nie było – po prostu urzędasy miejskie dogadały się przez telefon z rakowatym ruchem miejskim. A po co zajmować sobie jeszcze czas na tworzenie pozorów.
Jeszcze słowo na temat ideologicznej podbudowy rakowatych ruchów miejskich. Oficjalnie ich przedstawiciele odżegnują się od jakiejkolwiek ideologicznej inspiracji, ale zarazem, jeśli prześledzić ich poglądy, są niemal wyłącznie powiązani z lewicą. Tak jest też z najbardziej znanymi postaciami tego środowiska. Zatwardziałymi lewakami są wspomniana Joanna Erbel (już w innym miejscu), Jan Mencwel czy Jan Śpiewak. Ten ostatni wykonał zresztą przezabawną woltę. Jeszcze w 2017 r. protestował na Placu Krasińskich przeciwko zmianom w wymiarze sprawiedliwości, żeby niedługo później, gdy za swój nieposkromiony jęzor otrzymał wyrok skazujący (ma ich zresztą niezłą kolekcję, w większości w pełni zasłużonych), przykleić się do PiS i wyżebrać sobie ułaskawienie u prezydenta Andrzeja Dudy. Dzisiaj Śpiewak funkcjonuje jako dyżurny pożyteczny lewak w orbicie PiS. Wyciąga się go, kiedy trzeba pokazać, jak straszna jest PO, a on posłusznie podbija narrację władzy. Kwestia ułaskawienia nie ma tu z pewnością żadnego znaczenia; to czysty zbieg okoliczności.
Prawda jest taka, że w sferze polityki miejskiej rakowate ruchy miejskie są przesiąknięte najściślej lewicowym podejściem do państwa, miasta i ludzi. Całą ich działalność można opisać słowami nadszyszkownika Kilkujadka z „Kingsajzu”: „Ja wiem, polokoktowcy nas nie kochają. Ale my ich będziemy tak długo kochać, aż oni nas wreszcie pokochają”. Miastojanusze (jak się ich złośliwie nazywa od nazwy najbardziej rakowatego stowarzyszenia Miasto Jest Nasze) mówią, że przecież oni nikomu wolności zabierać nie zamierzają, ale wszystko ma się zmienić tak, żeby jednym życie maksymalnie utrudnić, a innym – tym dobrym – ułatwić. Mówiąc inaczej: my wam nie zabraniamy jeździć własnym autem, ale sprawimy, że będzie to tak niewygodne i tak horrendalnie drogie, że wam się odechce.
Nawiasem mówiąc, nazwa „Miasto Jest Nasze” jest przykładem wyjątkowej buty i zadufania w sobie tego środowiska, które nawet na tym poziomie rości sobie prawo do „posiadania” miasta, tak jakby było ono ich własnością i mogli w nim sobie urządzać swoje szaleństwa po prostu jako jego właściciele.
Rakowate ruchy miejskie wyróżniają się najbardziej nienawiścią wobec kierowców i wbrew temu, co twierdzą, jest to nienawiść o mocnej podbudowie ideologicznej. Stoi za tym i klimatyzm, czyli nowoczesna religia, a także przekonanie, że obywatelom nie należy dawać zbyt dużej swobody. Tymczasem właśnie samochód był tym wynalazkiem, który w dziejach dał ludziom największą wolność, umożliwiając szybkie, indywidualne i w dużej mierze nieskrępowane przemieszczanie się. Nie bez powodu w państwa zamordystycznych dostęp do motoryzacji jest ściśle limitowany, a samochód jest reglamentowany. Do tego samego chce dzisiaj doprowadzić w Europie lewica; rakowate ruchy miejskie dostały do obsłużenia jedną z działek tego wielkiego projektu zabicia indywidualnej motoryzacji: takie zorganizowanie miast, żeby po prostu nie było tam miejsca na samochody.
O patologiach rakowatych ruchów miejskich można by pisać długo. Ten tekst – i tak już niekrótki – umieszczam tu jednak jako wstęp do analizy wywiadu z Janem Mencwelem, który ukazał się w najnowszym „Plusie-Minusie”. Mencwel jest swego rodzaju symbolem patologii tego sektora, a to, co w rozmowie wygaduje, wymaga odrębnej analizy, którą rychło dostarczę państwu w kolejnym tekście.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo