Nikomu, kto mnie zna, nie muszę tłumaczyć, że sukces polskich siatkarzy obszedł mnie równie niewiele, co porażka polskich piłkarzy. Sport mnie po prostu kompletnie nie interesuje i nie czuję śladu sportowych emocji. Sport jest dla mnie w większości przypadków po prostu przeraźliwie nudny, a zwłaszcza dotyczy to gier z piłką.
Jednak sytuacja z politycznym skonsumowaniem sukcesu siatkarzy to już właśnie polityka, a nie sport. Dwa ostatnie dni sprawiły, że o ile mogłem odczuwać lekką sympatię do członków siatkarskiej drużyny, to teraz ustąpiła ona głębokiej niechęci.
Jasna sprawa, że w obliczu zastraszającej liczby sukcesów realnych, władza chętnie sięga po sukcesy sportowe, aby się nimi podeprzeć. To zjawisko znane już od czasów co najmniej antycznego Rzymu, a doskonale widoczne w Peerelu. Teraz także obecne. Z jednej więc strony przyjmuję, że politycy, którzy chcą się spotykać ze zwyciężającymi sportowcami, pragną wykorzystać ich sukcesy wizerunkowo. Z drugiej zakładam, że nie tylko o to chodzi – że w jakimś stopniu jest to jednak autentyczna chęć nagrodzenia kogoś, komu się powiodło i kto w ten sposób poprawia samopoczucie tysiącom ludzi, których dana dziedzina sportu interesuje.
Fakty są takie, że wczoraj zespół siatkarzy dostał zaproszenie od prezydenta i z tego zaproszenia nie skorzystał, o czym poinformował radośnie minister sportu, a więc polityk z obozu przeciwnego niż prezydent. Faktem jest też, że dzisiaj skwapliwie cała drużyna stawiła się u premiera Tuska, gdzie rozegrały się wzruszające sceny: obwieszanie premiera medalem, swobodna rozmowa, uściski i gratulacje. Jaki z tego wniosek?
W sytuacji, gdy w polskim życiu publicznym istnieją dwa niezmiernie silnie zaznaczone obozy polityczne, szanujący się sportowcy (naukowcy, aktywiści z NGO-sów, artyści itp.) mają do wyboru dwie metody: albo trzymają taki sam dystans od obu, albo nie odrzucają zaproszeń od żadnego. Każde inne zachowanie trudno odebrać inaczej niż jako otwartą manifestację polityczną. A ja nie tego oczekuję choćby od sportowców.
Tłumaczenia bodaj szefa Polskiego Związku Siatkówki, że siatkarze byli wczoraj zbyt brudni i zmęczeni, żeby spotkać się z prezydentem, który chciał ich odznaczyć, są po prostu kretyńskie. Prezydent to nie jest wujek Heniek, do którego można nie przyjść, bo się człowiekowi nie chce. I byłbym tego zdania, ktokolwiek zasiadałby na tym urzędzie – Kaczyński, Tusk czy Kwaśniewski. Być może decyzję podejmowali ludzie z PZS (co też stawia ich w niezbyt dobrym świetle), ale przecież członkowie drużyny siatkówki to nie bezwolne barany. Także mają coś do powiedzenia. Widocznie uznali, że to będzie w porządku: w poniedziałek olać prezydenta, we wtorek zawiesić medal premierowi na szyi.
Nie znam polskiej drużyny siatkówki, nie wiem, kto w niej gra, ale to jedno zdarzenie sprawia, że w dużej mierze mam na temat tych osób wyrobione zdanie: olanie w takiej sytuacji zaproszenia prezydenta to zwykłe chamstwo, a jednoczesne podbijanie bębenka premierowi to… i tu gryzę się w język. Sapienti sat.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka