Władza doradza nam, żebyśmy oszczędzali, ale tak naprawdę nie chodzi o oszczędzanie, ale o samoograniczanie się, a to całkiem inna sprawa. Sugeruje się nam, żebyśmy podjęli działania, które zmniejszą nasz życiowy komfort i satysfakcję z życia. Dlaczego mielibyśmy się na to godzić?
Nieuchronnie nadciągający jesienny kryzys, związany z brakiem węgla, wzrostem cen gazu i prądu, uruchomił u rządzących pokłady troski o obywateli. W ramach tejże troski sama pani minister klimatu i środowiska, a także niektórzy bliscy władzy publicyści zajmujący się energetyką, podsunęli społeczeństwu pomysł, jak się uchronić przed wysokimi cenami oraz nawet niedostatkiem energii: mamy zacząć oszczędzać. Oszczędzanie, jak oznajmiła pani minister Anna Moskwa, powinno się stać naszym stylem życia.
Rozpatrując tę światłą radę, trzeba sobie jak zwykle zadać pytanie o definicję: czym mianowicie jest oszczędzanie? Najrozsądniej jest przyjąć, że oszczędność oznacza ograniczenie wydatków – jakiego bądź rodzaju – tam, gdzie jest to możliwe bez utraty poziomu czy komfortu życia. Na przykład oszczędnością jest zakręcanie wody, gdy nalaliśmy jej już do kubka i myjemy zęby, albo wyłączanie światła za każdym razem, gdy wychodzimy z pokoju, albo defensywny, oparty na przewidywaniu styl jazdy samochodem czy wreszcie kupno zamienników zamiast markowych produktów tam, gdzie nie ma różnicy pomiędzy jednymi a drugimi pod względem jakości. Czy to ma władza na myśli, gdy mówi o oszczędzaniu? Bo można oczywiście upierać się, że są też inne poziomy oszczędzania. Jeśli dla przykładu emeryt idzie do sklepu, gdzie nie kupuje już najtańszego nawet masła, ale byle jaką margarynę, niektórzy mogliby to wciąż nazywać oszczędzaniem. Ja tego jednak nie uważam za oszczędzanie, lecz za samoograniczanie się, ponieważ ta osoba została poprzez swoją sytuację materialną zmuszona do rezygnacji z czegoś, z czego nie miała ochoty rezygnować, a zamiana jednego produktu na drugi oznacza obniżenie jej poziomu życia.
Ważne, żeby te kwestie od siebie wyraźnie odróżnić: oszczędność to roztropność w codziennym zachowaniu, samoograniczanie zaś to rezygnacja z rzeczy, których brak tworzy już różnicę w komforcie życia. W sferze konkretów to rzecz jasna sprawa relatywna: inne rzeczy będą wchodzić w grę w przypadku niezamożnego emeryta, a inne – w przypadku dobrze sobie dotąd radzącego przedsiębiorcy. Ale zasada jest ta sama.
Czy Polacy w kwestii oszczędzania robią tyle, ile mogą? Uważam, że w większości tak. Tak się dobrze składa, że dopiero co ukazało się dotyczące tego badanie opinii publicznej, zlecone przez Polski Komitet Energii Elektrycznej. Dotyczy ono zatem jedynie prądu oraz opiera się na deklaracjach respondentów, nie zaś analizie stanu faktycznego, ale i tak sporo może nam powiedzieć. Okazuje się zatem, że za osoby oszczędzające energię elektryczną uważa się aż 91 proc. Polaków. Brak oszczędzania deklaruje jedynie 7 proc. 86 proc. stwierdziło, że motywację do oszczędzania dają im ceny energii. Nawet jeśli w badaniu chodzi tylko o prąd, to można przyjąć, że podobnie jest z wodą – szczególnie że w niektórych gminach od jej zużycia uzależniona jest także opłata za wywóz śmieci – czy gazem. Od dawna w rozsądnej cenie są bardzo oszczędne żarówki LED, a sprzęty gospodarstwa domowego mają coraz wyższe klasy energooszczędności, nawet te tańsze.
W przypadku wody można używać perlatorów, ale o innego rodzaju oszczędność raczej trudno. W przypadku gazu oszczędzać można w zasadzie tylko obniżając temperaturę w granicach komfortu, jeśli ma się gazowe ogrzewanie w domu. Trudno bowiem mniej gotować.
Można zatem wnioskować, że genialna rada pani minister klimatu i środowiska – która zresztą nie jest specjalnie unikatowa, bo takich rad udzielają dzisiaj politycy obywatelom w dużej części Europy – nie dotyczy zatem oszczędzania, ale samoograniczania. Nie chodzi o to, żeby rozsądnie używać zasobów, ale o to, że będziemy zmuszeni do ograniczenia się tam, gdzie wcale na to nie mamy ochoty i gdzie wpływa to na nasze poczucie komfortu i zadowolenia z życia. A to już całkiem inna sprawa. Mamy zatem siedzieć po ciemku, w chłodzie i najlepiej myć się dwa razy w tygodniu.
Rozważmy następujący przykład: ktoś urządził sobie mieszkanie albo dom, instalując przyjemne oświetlenie, zwane z angielska ambientowym – czyli mające za zadanie tworzyć przyjemną atmosferę wieczorem czy nocą. Teraz ceny energii wymuszają na nim wyłączenie tego systemu. Da się bez niego żyć? Oczywiście, że się da. Tylko dlaczego właściciel miałby się łatwo godzić z tym, że ma zrezygnować z czegoś, w co zainwestował i co dawało mu przyjemność? Inny przykład: ogrzewanie. Jeżeli ktoś czuje się komfortowo w temperaturze wyłącznie powyżej 22 stopni, to dlaczego miałby się bez problemu godzić z tym, że zimą będzie mieć w mieszkaniu jedynie 18 stopni? Oczywiście, w 18 stopniach też da się funkcjonować. Ale przecież nie o to chodzi. Lub jeszcze inna sytuacja: skoro ktoś szybciej i bardziej komfortowo dociera do pracy własnym samochodem, to rezygnacja z tego i przerzucenie się na transport publiczny z powodu cen benzyny (jeżeli w ogóle taka zamiana jest możliwa) oznacza wymierną niedogodność życiową.
Piszę to wszystko, żeby zwrócić uwagę, że to, co się nam dzisiaj doradza – nie tylko w związku z wojną na Ukrainie i jej skutkami (inna sprawa, czy naprawdę nieuniknionymi), lecz również polityką klimatyczną UE – to nie są zachowania neutralne dla naszego, budowanego latami, poczucia komfortu i zadowolenia. Wymaga się od nas zachowań nieprzyjemnych, uciążliwych, odbierających nam satysfakcję z życia i poczucie swobody. Nie chodzi przecież tylko o absurdalne domaganie się, żebyśmy wszyscy mieli w mieszkaniach chłodniej, ale także choćby o to, że realnie zaczyna być ograniczana nasza swoboda podróżowania, nie tylko z powodu kosztów paliwa lotniczego, ale również polityki klimatycznej UE.
Otóż nie widzę żadnego powodu, żeby się na to godzić. Europejczycy, także Polacy, mają pełne prawo żądać od polityków, aby zapewnili nam zachowanie takiego poziomu życia, na jaki sobie ciężko zapracowaliśmy. Tak, zdarzają się sytuacje, w których ograniczenie się jest konieczne. Lecz obecna należy do takich w bardzo niewielu aspektach. A jeśli mówimy o ograniczaniu się, to może najpierw niech udzielający takich światłych rad pokażą, jak sami do tej sprawy podeszli.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo