Jarosław Kaczyński, wyciągając temat „reparacji” od Niemiec, po raz kolejny mydli gawiedzi oczy. Sam doskonale wie, że niczego od Berlina nie uzyskamy, chyba że w drodze dwustronnych uzgodnień.
Są w polityce pewne żelazne tematy, które zawsze wracają, szczególnie w momentach, kiedy pojawiają się realne problemy albo wtedy, gdy trzeba rozgrzać elektorat przed wyborami. To na przykład sprawa aborcji czy sądownictwa. Natomiast po stronie PiS to temat Niemiec, a w szczególności reparacji.
Kwestia reparacji – z użyciem tego słowa lub ujmowanych jakoś dookoła, jako „rozliczenie się” czy „zadośćuczynienie za zbrodnie” – była przypominana niezliczoną liczbę razy, ale z przerwami. Czasem temat cichł, by potem znów się pojawić w rytm politycznego zapotrzebowania. Poseł Arkadiusz Mularczyk, który na reparacjach zbudował dużą część swojej politycznej kariery, od lat przygotowuje raport o polskich stratach wojennych i od lat raport jest już prawie gotowy, już już ma się ukazać, wprowadzane są właśnie ostatnie szlify. Te jego starania są najlepszą praktyczną ilustracją powiedzenia, że nie chodzi o to, by złapać króliczka, ale by go gonić.
Jarosław Kaczyński wrócił do walenia w Berlin i do kwestii reparacji podczas konwencji PiS w Sochaczewie, choć nie powiedział wprost, że właśnie o reparacje chodzi. Wspomniał natomiast, że Niemcy zaczęli się zbroić i nie wiadomo, zdaniem pana prezesa, czy zbroją się przeciwko Rosji „czy przeciw nam” (ha ha ha). Do tego udają „mocarstwo moralne” – a przecież wiadomo, dodaję to już od siebie, że mocarstwo moralne może być tylko jedno i to my nim jesteśmy: nikt nie zrobił tak wiele dla Ukrainy z pominięciem własnego interesu i tym samym nie odniósł tak gigantycznego moralnego zwycięstwa, zarazem ponosząc bardzo realne szkody, jak Polska.
Wreszcie rzekł Naczelnik: „Ten moment, w którym trzeba z pewnymi postulatami wystąpić, ten właściwy moment chyba się zbliża, że trzeba rąbnąć pięścią w stół”. Wspaniale. Tu trzeba przypomnieć starą i mądrą zasadę polityczną: kto wali pięścią w stół, nie mając żadnych faktycznych atutów i środków nacisku, ten nie tylko naraża się na śmieszność, ale też faktycznie działa przeciwko interesowi państwa, które reprezentuje. Inni aktorzy nabierają bowiem przekonania, w kontekście kolejnych starć czy konfliktów, że z krajem walącym wciąż pięścią w stół, ale nie posiadającym żadnych metod realizacji swoich postulatów, nie trzeba się liczyć. To się zresztą na wielu polach potwierdza, by przywołać przede wszystkim relacje z UE, w tym w kontekście polityki klimatycznej.
Opowieść o reparacjach od Niemiec, spreparowana na użytek własnego elektoratu – i to w dodatku jego twardej części, bo ta bardziej miękka może już na to nie reagować – to bajka o żelaznym wilku, powtarzana najprawdopodobniej całkowicie cynicznie. Trzeba by bowiem być kompletnym ignorantem, żeby wierzyć, że jest to plan w jakimkolwiek stopniu realny.
Na temat reparacji napisałem wiele tekstów.
Ostatnio w kontekście powołania Instytutu Strat Wojennych, o którego aktywności nie słychać od momentu jego powstania nic. Każdy zainteresowany znajdzie tam rozbudowaną argumentację, włącznie z przywołaniem opinii najlepszych znawców tematu, którzy zgłębiali go wielokrotnie – w tym analiz prof. Stanisława Żerki z Instytutu Zachodniego, który napisał na ten temat odrębną broszurę.
Najważniejsze wnioski i spostrzeżenia da się zawrzeć w kilku punktach.
Po pierwsze – nie da się odrzucić jednej decyzji polskiego rządu, tej z 1953 r. o zrzeczeniu się reparacji, skoro III RP uznała się za prawnego kontynuatora PRL. Tu nie ma cherry picking, takie przejęcie prawnego dziedzictwa odbywa się ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Po drugie – nie istnieje żadne międzynarodowe gremium, które mogłoby nam reparacje przyznać. Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze także nie jest tu właściwy, ponieważ po upadku PRL sami – zgodnie z jego statutem – wyłączyliśmy z jego właściwości sprawy dotyczące Polski sprzed 1989 r.
Po trzecie – jedyną metodą uzyskania od Niemiec jakichkolwiek świadczeń jest dwustronne porozumienie w tej sprawie z Berlinem. Trudno sobie wyobrazić, żeby bazą do takiego porozumienia mogły być pomruki, generowane przez Jarosława Kaczyńskiego na wiecach wyborczych. To jedynie mamienie gawiedzi.
Jak już dawno temu pisałem: gdyby polski rząd serio zamierzał postawić w polsko-niemieckich relacjach kwestię jakiejś formy odszkodowania za II wojnę światową i faktycznie pragnął uzyskać jakieś pieniądze (a z etycznego punktu widzenia mamy podstawę, by stawiać takie żądania), podszedłby do sprawy całkiem inaczej. Przede wszystkim nie powierzano by jej posłowi Mularczykowi. Dawno temu powołano by instytucję, opartą na ekspertach z dziedziny prawa międzynarodowego, historii sztuki, rzeczoznawcach i historykach, oddzieloną od politycznego nacisku, która również już dawno temu miałaby przygotowany obszerny raport nie tylko o samych stratach, ale także o sposobach, w jakie można by do problemu podejść na gruncie obowiązującego prawa. Mając taki dokument w ręku, można by podjąć z Berlinem rozmowy na ten temat, ale przecież bez złudzeń, że im gorsze wzajemne relacje, tym chętniej Niemcy będą o tym rozmawiać. To wszystko powinno było nastąpić już kilka lat temu, do końca pierwszej kadencji PiS.
Można by powiedzieć, że sprawa niemieckich szkód wyrządzonych w Polsce w czasie II wojny światowej jest dobrym sposobem naciskania na Berlin w innych kwestiach. Może by i tak było, gdybyśmy dysponowali jakimś konkretem, a nie jedynie połajankami Naczelnika i posła Mularczyka. Co do perspektyw i skuteczności polskich nacisków na Niemcy, najlepiej chyba pokazuje to historia z nieszczęsnymi czołgami Leopard, które mieliśmy pozyskać w zamian za T-72 oddane Ukrainie, ale nie pozyskaliśmy, najwyraźniej nie mając nic twardego na piśmie, a teraz polscy politycy wypłakują swoje żale w zagranicznych telewizjach. To, prawdę powiedziawszy, zwyczajnie żenujące.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka