Jeśli ulegniemy namowom, żebyśmy się przyzwyczaili, że jest nam znacznie gorzej, politycy zostaną rozgrzeszeni i zwolnieni od presji, aby wycofywać się z błędnej polityki. Mamy prawo domagać się zachowania dorobku gospodarczego III RP. Nie da się wszystkiego zwalić na Putina.
Wiadomo, że inflacja, a więc i ceny paliw, które się do niej potężnie przyczyniają, są dziś największym politycznym problemem. Większym już w tej chwili niż kwestie związane bezpośrednio z wojną na Ukrainie, która szczęśliwie odsunęła się od naszych granic i w części toczy się tym samym obszarze, na którym trwała w 2014 r. i w formie statycznej później. Rządzący za wszelką cenę chcą zrzucić jak największą część trudności właśnie na wojnę i Putina, który stał się w ten sposób ich funkcjonalnym sojusznikiem.
Nawiasem mówiąc, polska licytacja na antyputinizm jest dla nas fatalna. Nie dlatego, żeby mogły istnieć jakieś wątpliwości co do natury Putinowskiego reżimu albo tego, czy da się z nim nawiązać jakieś w miarę normalne relacje – nie da się. Ale dlatego, że ta licytacja uniemożliwia podejmowanie racjonalnie skalkulowanych decyzji przez rządzących, będących pod nieustanną presją opozycji, która w każdej chwili może im zarzucić sprzyjanie Moskwie. W ten sposób nakręca się spirala, której skutkiem są działania tak nieracjonalne i brzemienne w skutki jak przedwczesne polskie embargo na rosyjski węgiel, wprowadzone długo przed unijnym (to dopiero od 10 sierpnia), co sprawiło, że Polacy nie są w stanie zaopatrzyć się w opał na najbliższą zimę. A im ona będzie bliżej, tym będzie gorzej.
Czytam w ostatnim czasie często, że do wysokich cen paliw „musimy się przyzwyczaić”. Czytam, że musimy się przyzwyczaić w ogóle do wysokiej inflacji – cen gazu, prądu, żywności. Do tego, że nasz poziom życia się obniży albo że jeżdżenie samochodem będzie luksusem. Że będziemy musieli oszczędzać.
Niezmiernie zachwycił mnie tłit Wojciecha Jakóbika, redaktora naczelnego portalu Biznes Alert, który do 24 lutego był jednym z najlepszych analityków rynku energii w Polsce, a od momentu rosyjskiej inwazji zmienił się – niestety, ku mojemu wielkiemu żalowi – w jednowymiarowego agitatora antyputinizmu. Wojciech (którego, zaznaczam, prywatnie lubię) napisał: „Proces uniezależnienia Europy od węglowodorów z Rosji będzie działał najlepiej, gdy stanie się jak dieta ketogeniczna na siłowni. Zmieniamy źródła energii na wartościowe oraz ograniczamy zapotrzebowanie. Kryzys będzie tak dotkliwy, że każdy będzie oszczędzał. Warto zacząć od razu”. Wynika z tego, że Jakóbik uważa, iż kryzys i obniżenie poziomu życia są w gruncie rzeczy dobrym zjawiskiem, bo bieda wymusi na nas oszczędności. Tego typu dialektyki nie powstydziłby się nawet Wiesław Górnicki. Pięknie prezentowałaby się w którymś z przemówień Towarzysza Generała.
Ogólnie rzecz biorąc narracja brzmi: będzie bardzo źle i trzeba się do tego przyzwyczaić.
Co do pierwszej części tego zdania – mogę tylko potwierdzić, ale też przypomnieć, że sam pisałem to jeszcze przed rozpoczęciem wojny na Ukrainie, a gdy się zaczęła i gdy okazało się, że Polska zamierza zostać czempionem samoograniczania się w imię walki z Putinem – było już dla mnie jasne, że zapłacimy za to słoną cenę. Znacznie większą niż to konieczne, aby w racjonalny i korzystny dla nas sposób wspierać walczącą Ukrainę (co jest – trzeba to powtarzać – w naszym interesie bez wątpienia). Ta cena może być relatywnie największa w Europie, jeśli spełni się coraz bardziej realna prognoza, że to nie Polska najbardziej skorzysta w fazie odbudowy zniszczonej części Ukrainy po wojnie, ponieważ Kijów na głównego partnera pragmatycznie wybierze wówczas najsprawniejsze gospodarczo i wciąż bardzo mocne politycznie państwo, czyli Niemcy. Widać wyraźnie, że faza ukraińskich żalów do Berlina już mija, a kanclerz Scholz być może przeliczył, co się bardziej opłaca, i właśnie mając na widoku przyszłe korzyści przyjął bardziej zdecydowany kurs na Kijów.
Jeśli tak właśnie się stanie, Polska – który to już raz w historii? – wykaże się druzgocącą naiwnością, zakładając najwyraźniej, że o istotnych, strategicznych decyzjach – w tym wypadku podejmowanych przez Ukrainę – zdecydują jakieś moralne względy i wzajemna sympatia. Nie, tak nie będzie. Warszawa zostanie wtedy z gigantycznymi kosztami swojego bezwarunkowego zaangażowania i infantylnym przeświadczeniem, że kunktatorstwo z pierwszych miesięcy konfliktu trwale osłabiło niemiecką siłę oddziaływania i przyciągania.
To gdy idzie o pierwszą część zdania. Gdy zaś idzie o drugą – trzeba postawić zdecydowane weto. Przyzwyczajać się nie tylko nie powinniśmy, ale wręcz nie możemy. Przyzwyczajenie się do złych warunków pomaga zmniejszyć codzienną frustrację, ale jest też zwodnicze, gdy te złe warunki nie wynikają jedynie z obiektywnych okoliczności, ale są skutkiem decyzji rządzących. Obywatele, którzy przywykli do tego, że jest źle, przestają oczekiwać poprawy i zapominają, z jakiego poziomu spadli. Trzeba jeść szczaw i mirabelki? Trzeba poprzestać na misce ryżu dziennie? Trudno. Przecież inaczej przyjdzie Putin i nas zje. Redukcja oczekiwań – mówi to państwu coś? Słynna rozmowa u „Sowy” z udziałem Mateusza Morawieckiego powinna nam mocno utkwić w pamięci, bo była w niej mowa o bardzo przez polityków pożądanym mechanizmie.
Mamy za sobą dwa pełne lata nienormalności spowodowanej covidem. Weszliśmy w trzeci rok, spowodowany wojną. To wszystko nie oznacza, że mamy się przyzwyczaić do tego, co w tym okresie narosło, a co nie jest normalne. Na przykład do urządzania nam życia rozporządzeniami, do łamania prawa, do rozdawania pieniędzy przez władzę, próbującą w ten sposób zniwelować skutki własnych błędów, do policji robiącej brutalne naloty na otwarte zgodnie z prawem lokale albo lejącej pałami jak popadnie przypadkowe osoby podczas legalnych zgromadzeń. Na pewno nie wolno nam się teraz przyzwyczajać do znaczącego spadku poziomu życia.
W strategii naciskania na przyzwyczajenie się ważne jest, aby zmiana nie była skokowa. Taką ludzie jednak łatwiej zauważą. Zapamiętają moment, kiedy nastąpiła. Będą mieli tę cezurę w pamięci względnie długo. Wszystko musi się dziać wedle zasady gotowania żaby, tak aby nie wyskoczyła z garnka, czyli stopniowo. Patrząc na ewolucję cen paliwa w ostatnich tygodniach, której nijak – mimo wysiłków nadwornych ekspertów, sponsorowanych przez Orlen – nie daje się wyjaśnić cenami ropy w połączeniu z kursem złotego, można mieć podejrzenie, że państwowy moloch zastosował taką właśnie taktykę. I to samo dzieje się już, gdy idzie o inne kwestie ekonomiczne. A pamiętać trzeba, że w gospodarce nic nie wydarza się natychmiast – skutki ekonomiczne zjawisk, które zachodzą teraz, odczujemy najwcześniej za kilka miesięcy.
Polacy bardzo ciężko zapracowali sobie przez 33 lata trwania IV RP na przecież wciąż jedynie względny dobrobyt. Teraz mówi się nam, że mamy się z tym dobrobytem pożegnać, nie wiadomo, na jak długo i czy w ogóle uda nam się do wcześniejszego poziomu powrócić – bo wojna. To obłudna argumentacja. Wojna, owszem, odpowiada za część negatywnych zjawisk. Ale tylko część. Jej zły wpływ nałożył się na mnóstwo zjawisk (wielokrotnie przeze mnie opisywanych), wywołanych polityką obecnego rządu.
Dlatego właśnie przyzwyczajać się nie wolno. Mamy prawo domagać się, żeby władza zaczęła dbać o nasz poziom życia i przestała się tłumaczyć Putinem. To nie Putin wymyślił 14. emeryturę, nie on kazał zamykać gospodarkę z powodu covidu, wymyślać Polski Ład, ani nie Putin terroryzował Radę Polityki Pieniężnej, żeby nie podnosiła stóp procentowych przez tak długi czas. Nie on wreszcie nakazał Orlenowi pompować swoje zyski w czasie najtrudniejszych dla polskiej gospodarki i Polaków. Nawet nie on kazał nam grać prymusa rezygnacji z wszystkich trzech rodzajów rosyjskich surowców.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Gospodarka