Nie ma żadnych nowych dowodów czy faktów, które pozwalałyby Jarosławowi Kaczyńskiemu twierdzić z niezachwianą pewnością, że w Smoleńsku doszło do zamachu. A to każe postawić pytanie o motywy jego postępowania.
19 kwietnia 2010 roku napisałem w Salonie24 tekst „Zamach – słowo tabu”. Zapewne jeden z najważniejszych, jakie napisałem kiedykolwiek. Jako jeden z pierwszych publicystów wskazałem na to, że takie właśnie wyjaśnienie smoleńskiej tragedii jest możliwe.
Czytam dzisiaj ten tekst i – pomijając fragmenty, odnoszące się do wówczas bardzo bieżących zdarzeń, które z dalszej perspektywy nie mają już znaczenia – mógłbym się pod nim nadal podpisać. Oto jego najważniejsze akapity, zawarte przede wszystkim w jego pierwszej części (bez żadnych współczesnych zmian redakcyjnych):
***
[…] W przypadku każdej katastrofy lotniczej, a już z całą pewnością katastrofy, w której ginie wielu ważnych polityków, w tym znaczna część tych, którzy odpowiadali za prowadzenie określonej polityki zagranicznej wobec ościennego państwa, z którym stosunki bywają trudne, a które dalekie jest (wbrew bajaniom ministra spraw zagranicznych [był nim wówczas Radosław Sikorski]) od demokracji, normalne byłoby uznanie zamachu za jedną z podstawowych hipotez. Po katastrofie tupolewa słowo „zamach” zostało uznane za tabu. Nie wiem, czy którykolwiek z przedstawicieli władz użył go choćby raz w oficjalnej wypowiedzi, nawet po to, aby poinformować, że i to brane jest w śledztwie pod uwagę i że na obecnym etapie nie ma powodu, aby tę hipotezę uznać za prawdopodobną.
Niektórzy w gorącej wodzie kąpani zwolennicy prezydenta Kaczyńskiego wydają się mieć już pewność, że zamach miał miejsce. Jego przeciwnicy z kolei a priori uznali, że na pewno mieliśmy do czynienia z wypadkiem; no, może jeszcze z niewielkim udziałem samego Lecha Kaczyńskiego, który na pewno zmuszał pilotów do lądowania. Obie postawy są nieracjonalne. Racjonalne i wskazane jest w tym momencie stawianie pytań, wyłapywanie wątpliwości i domaganie się odpowiedzi.
Uprawnia nas do tego nie tylko zasada, że zamach powinien być jedną z hipotez niejako z automatu, ale też czysto hipotetyczne rozważenie zysków i strat, jakie mogłyby dotyczyć potencjalnych sprawców. Polska, przez swoje zaangażowanie choćby w Afganistanie, może się teoretycznie stać celem klasycznych islamskich terrorystów i również tej hipotezy nie można wykluczać. Bardziej oczywista jest jednak hipoteza o jakiejś formie rosyjskiego udziału w katastrofie. Sceptycy lekceważąco stwierdzają, że Lech Kaczyński nie stanowił już żadnego zagrożenia dla ewentualnych planów rosyjskiej ekspansji (oczywiście nie militarnej, Rosja posługuje się innymi metodami), bo przecież jego kadencja dobiegała końca, szanse na ponowny wybór miał małe.
To myślenie nie uwzględnia kilku czynników. Po pierwsze – małe nie oznacza: żadne. Wynik wyborów nie był w żadnym stopniu rozstrzygnięty. Po drugie – wraz z prezydentem zginęła znaczna część jego współpracowników, ludzi, którzy mieli do odegrania w polskiej polityce znaczącą rolę, a podzielali poglądy Lecha Kaczyńskiego na politykę zagraniczną oraz innych uczestników polskiego życia publicznego, którzy z rosyjskiego punktu widzenia mogli być problematyczni. [podkr. 2022] Po trzecie – na pokładzie miał być także Jarosław Kaczyński, który wycofał się w ostatniej chwili. Wszystko to wystarczyłoby jako odpowiedź na pytanie cui prodest.
Trzeba też pamiętać, że fizyczna likwidacja politycznych przeciwników – coś, co w naszych europejskich głowach może się dzisiaj nie mieścić – nie jest dla rosyjskich elit rządzących niczym niezwykłym. To wręcz część rosyjskiej tradycji politycznej. Mój znajomy powtórzył mi słowa pewnego eksperta od terroryzmu, którego spytał o katastrofę: „Zrób coś tak bezczelnego, żeby nikt nie uwierzył, że to ty zrobiłeś”. W Tu 154M wszyscy byli podani jak na tacy. Gdzieś w Moskwie mogło paść pytanie, czy wolno zmarnować taką okazję.
Ale nie idźmy od razu zbyt daleko. Możliwe są trzy stopnie rosyjskiego zaangażowania w katastrofę.
1. Zwykłe niedbalstwo, bylejakość i lekceważenie. Samolot mógł się rozbić, bo kontroler na wieży mógł być pijany, a żarówki w lampach nie wkręcone.
2. Nie chodziło o doprowadzenie do katastrofy, ale o utrudnienie Prezydentowi udziału w uroczystościach poprzez uniemożliwienie mu lądowania w Smoleńsku. Gdyby polscy piloci uznali, że nie mogą tam wylądować, Lech Kaczyński musiałby lecieć do Mińska lub Moskwy, tam musiałby zostać zorganizowany transport, trzeba by przejechać kilkaset kilometrów i cała ceremonia zostałaby rozwalona. Dodatkowo Janusz Palikot mógłby znowu kpić, że Lech Kaczyński nawet do Katynia nie potrafi zdążyć. Katastrofa byłaby zatem swoistym „wypadkiem przy pracy”.
3. Chodziło o to, aby samolot się rozbił. Tu istnieją dwie możliwości: albo sprawa odbywała się za wiedzą najwyższych władz, albo była inicjatywą którejś ze zwalczających się frakcji w rosyjskiej elicie władzy, mającą potencjalnie zaszkodzić przeciwnikom być może bardziej niż Polsce.
***
W dalszej części tekstu zajmowałem się szczegółowymi pytaniami, na które warto było odpowiedzieć w tamtym momencie, ale dzisiaj nie mają one już większego znaczenia. We fragmencie, który wyżej przedstawiłem, zawarły się zręby mojego stanowiska, które zajmuję niemal od początku, a dziś jestem go bardziej pewien niż kiedykolwiek: nie wiemy nic; nadal różne hipotezy są możliwe. W tym i ta – w moim tekście jej nie ma – że katastrofa była wynikiem błędu pilotów. Jakiś czas po 10 kwietnia pojawiły się teksty – w tym słynny artykuł Pawła Reszki i Michała Majewskiego – pokazujące bałagan i niedbalstwo w pułku specjalnym, zajmującym się wówczas transportem VIP-ów.
Swoją postawę nazywam smoleńskim agnostycyzmem.
W zacytowanym fragmencie tekstu podkreśliłem współcześnie passus, który wydaje mi się szczególnie ważny, a który dotyczy potencjalnych korzyści z wyeliminowania z polskiego życia publicznego dużej grupy osób, niezależnie od wyniku wyborów prezydenckich. Gdy spojrzeć na polskie życie publiczne po 2010, a szczególnie po 2015 r., widać, jak bardzo miałem rację. Gdyby żyli ludzie tacy jak Janusz Kochanowski, Władysław Stasiak, Sławomir Skrzypek, a przede wszystkim sam Lech Kaczyński – można założyć z dużym prawdopodobieństwem, że polska polityka nie byłaby robiona tak ordynarnie na rympał. Do tego należy dodać korzyść naszych wrogów z samego wewnętrznego sporu, wzbudzanego sprawą Smoleńska.
Jednak przez 12 lat nie zobaczyliśmy śladu absolutnie pewnego dowodu. To, co przekazali nam Rosjanie w ramach oficjalnej współpracy, nie mogło i nie może dzisiaj tym bardziej budzić zaufania. Badania, prowadzone pod egidą Antoniego Macierewicza, opierały się na części danych – tych, które były dla Polaków dostępne – oraz na arbitralnych założeniach, domysłach, poszlakach. Rozłam w środowisku ekspertów, z których część w pewnym momencie odmówiła żyrowania kierunku zamachowego, całkowicie zakwestionował wiarygodność jakichkolwiek wniosków środowiska Macierewicza. Jeśli dziś – piszę ten tekst jeszcze przed wieczornym wystąpieniem Jarosława Kaczyńskiego – prezes PiS twierdzi, że ma pewność, iż doszło do zamachu, to jest to twierdzenie lub odczucie całkowicie bezpodstawne. Kaczyński pewności żadnej mieć nie może, bo nie pojawiły się żadne twarde powody, aby mógł ją mieć. Jak się zdaje, całe jego przekonanie opiera się wzięciu pod uwagę, jak dzisiaj zachowuje się Rosja. Ale przecież identycznie zachowywała się już w 2014 r. To jedynie poszlaka, nic więcej.
Stanowczość, z jaką dzisiaj Jarosław Kaczyński stawia sprawę, musi zatem prowadzić do pytania o miejsce jego samego w polskiej polityce i powody jego działania. Prezes PiS nie jest prywatną osobą. Jeżeli stwierdza, że jest pewien, iż Rosja przeprowadziła skuteczny zamach na polskiego prezydenta, jego brata, to mówi to jako wicepremier, prezes rządzącej partii i faktycznie najważniejsza osoba w państwie.
Unikałem stawiania tego pytania bardzo długo, również dlatego, że przez lata nie było dla niego wystarczającego uzasadnienia, ale teraz niestety jest, więc postawić je trzeba: do jakiego stopnia obecna polityka wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej, jaką próbuje prowadzić pan prezes, wynika z jakiejkolwiek kalkulacji z uwzględnieniem interesu polskiego państwa, a w jakiej z jego osobistej traumy po stracie najbliższej osoby?
Nie rozstrzygam, jaka jest odpowiedź. Jednak gdy zastanowić się nad drogą polityczną i osobistą Naczelnika, wnioski mogą budzić obawy. Dekady oderwania od normalnego życia, dekady skupienia wyłącznie na polityce, od lat, od śmierci pani Jadwigi Kaczyńskiej, praktycznie brak jakichkolwiek osobistych zobowiązań, otoczenie dworem czapkujących sługusów, brak umiejętności korzystania z technologii, a więc odcięcie od prądu opinii, który najmocniej zaznacza się już od lat w internecie, a nad tym wszystkim trauma 2010 r.
10 kwietnia 2010 r. będzie jednym ze zdarzeń definiujących najnowszą historię Polski. To jest jasne i oczywiste; próby lekceważenia tamtego dnia – dziś zresztą rzadsze niż sześć czy dziesięć lat temu – nie mają sensu. Zarazem dla kolejnych wkraczających w życie pokoleń będzie to coraz bardziej data czysto historyczna i to również trzeba brać pod uwagę.
Gdy zaś sam siebie pytam, czy wierzę, że za mojego życia katastrofa zostanie przekonująco wyjaśniona, odpowiadam sam sobie: wątpię.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka