Być może Orbán źle identyfikuje węgierski interes. Zobaczymy. Jednak swoim wyborcom mówi coś, czego ani razu nie usłyszałem od polskich polityków: to wy jesteście najważniejsi. Liczą się przede wszystkim wasze bezpieczeństwo i wasza pomyślność.
Jak to się zabawnie plecie. W prorządowym komentariacie jeszcze niedawno Joe Biden był starym, stetryczałym dziadem, niezdającym sobie nawet sprawy, gdzie się aktualnie znajduje. Viktor Orbán natomiast był wypróbowanym przyjacielem Polski, podziwianym i stawianym za wzór. Jak jednak powiedział w „Misiu” reżyser Zagajny, spoglądając w niejakim zamyśleniu na siedzącego na gruszy kota, który miał udawać zająca: „Na każdą rzecz można patrzeć z dwóch stron. Jest prawda czasów, o których mówimy, i prawda ekranu, która mówi: »Prasłowiańska grusza chroni w swych konarach plebejskiego uciekiniera«”.
Prawda ekranu się właśnie zmieniła. Teraz prawicowy komentariat zamilkł na temat psychofizycznej sprawności amerykańskiego przywódcy i zachwyca się jego zażyłymi relacjami z polskimi politykami obozu władzy, zaś Orbán wyrasta na wroga publicznego, zdrajcę i podnóżek Putina.
Można by powiedzieć, że nie ma w tym niczego niezwykłego. Przecież okoliczności się zmieniają, zmieniać się też mogą sojusze, a tym bardziej priorytety tychże bez zmiany zasadniczych kierunków. Sprawy, które w agendzie ideologicznej Waszyngtonu w początkowym okresie prezydentury Bidena grały istotną rolę w relacjach z Polską, teraz, wobec wyzwania strategicznego, jakim dla USA stała się wojna na Ukrainie, odeszły na dalszy plan. Stało się tak również ze względu na subtelne, ale jednak dość wyraźnie widoczne rozróżnienie, jakie Amerykanie zaczęli robić pomiędzy członkami polskiego obozu władzy. Głównym partnerem stał się dla nich – ze względu również na swój sprzeciw przeciwko sekowaniu TVN – prezydent Andrzej Duda, podczas gdy krąg Jarosława Kaczyńskiego został zepchnięty na margines. Nieobecność prezesa PiS w kluczowych momentach wizyty amerykańskiego prezydenta nie jest rzecz jasna przypadkowa, niezależnie od tego, jak bardzo kierownictwo partii chciałoby nam to wmawiać.
Z kolei różnice, jakie dzieliły Polskę pod rządami PiS oraz Węgry pod rządami Fideszu, dotyczące przede wszystkim relacji z Moskwą, nie miały aż takiego znaczenia, dopóki nie wybuchł konflikt na Ukrainie. Teraz drogi rozeszły się już bardzo wyraźnie. Stanowisko Orbána jest jednoznacznie wstrzemięźliwe, podczas gdy Polska postanowiła być prymusem w pomocy Ukrainie i uderzaniu w Rosję (a prymusem być nie musimy, o czym pisałem niedawno w Salonie24).
Tak to wygląda z punktu widzenia chłodnej analizy sytuacji. Pojawiły się nowe okoliczności, poszczególne czynniki zmieniły swoją wagę, uwydatniły się niektóre interesy, inne zeszły na plan dalszy.
Nawiasem mówiąc, zawieszone w powietrzu trwa pytanie o dalszy ciąg ideowego sojuszu mającego stanowić zaczątek konserwatywnego przekształcania UE, zainicjowanego przez PiS, w którym Węgry grały zasadniczą rolę, wspólnie zresztą z politykami z Zachodu, których prorosyjski sentyment stał się wyraźniejszy na wojennym tle i dzisiaj stanowi już dla PiS poważny problem. Być może w umysłach kierownictwa państwa rodzi się teraz jakaś alternatywna koncepcja, w ramach której Polska opiera się w swoich działaniach i w umacnianiu unijnej pozycji już nie na wspomnianym sojuszu, ale na zmianie układu strategicznego w szerszym planie i oparciu się przede wszystkim na relacji z USA, nawet przy administracji, na którą początkowo rząd w Warszawie wydawał się dziecinnie obrażony.
Problem w tym, że obie te relacje – i ta z Węgrami, i ta z USA pod rządami Joego Bidena – nie były w sferze publicznej przedstawiane przez rządzących ani przez bliskie im media w chłodny sposób, uwzględniający i wspólne, i rozbieżne interesy. Dlatego obecny zwrot wygląda komicznie, nawet groteskowo. Polska polityka jest naznaczona dziecinnymi emocjami i tak samo prezentowano te dwa kierunki. W przypadku Węgier była to dozgonna i bezwarunkowa przyjaźń, „Budapeszt w Warszawie”, podziw dla Orbána, wyjazdy klubów „Gazety Polskiej” na Węgry (rozumiem, że następne się już nie odbędą?), a przy tym całkowite lekceważenie postępującej rządowej monopolizacji mediów na Węgrzech, tworzenia kasty własnych oligarchów czy wspomnianych rozbieżności w sprawie stosunku do Rosji.
W przypadku prezydenta Bidena był pielęgnowany miesiącami zawód z powodu porażki Donalda Trumpa oraz dziesiątki złośliwych komentarzy prorządowych dziennikarzy i materiałów w „Wiadomościach”, pokazujących głównego lokatora Białego Domu jako stetryczałego staruszeczka, który znalazł się na swoim obecnym miejscu w zasadzie przypadkiem. I nagle okazuje się, że to wielki przywódca wolnego świata, który przyjechał do Polski przychylić nam nieba, zapewniać o dozgonnej przyjaźni i którego poklepanie nas po plecach ma większą wartość niż bateria „Patriotów”.
To oczywiście również groteska. Prezydent Biden, owszem, nabrał pewnego wigoru, ale to wciąż ten sam polityk, zaś Stany Zjednoczone realizują swój interes. Zawsze swój – nie czyjś inny, choćby nie wiem jak płomiennymi słowami przemawiali w Warszawie Donald Trump czy Joe Biden.
Obserwując polityków obozu władzy, sprzyjających im komentatorów oraz media, można odnieść wrażenie, że cierpią na chorobę dwubiegunową, w ramach której możliwy jest jedynie wybór pomiędzy dwoma kierunkami: nienawiścią albo wielką miłością. To byłoby uciążliwe nawet na poziomie relacji międzyludzkich, a na poziomie państwa jest farsą. Tą farsą jest niestety karmiona opinia publiczna, której rozeznanie w tych sprawach sprowadza się do naśladowania owych skrajnych emocji, jakie obserwuje w mediach i wypowiedziach polityków.
W tym momencie Viktor Orbán, twardo przeciwstawiający się – na szczęście – polskim naciskom, aby na poziomie UE natychmiast zrezygnować z zakupu rosyjskich surowców energetycznych, oznajmia ku oburzeniu polskich wzmożonych, że „Węgry stoją po stronie Węgier”. To właśnie zdanie tymczasem polscy politycy powinni sobie wydrukować i powiesić nad swoimi łóżkami, tak aby choć przez chwilę zastanowić się nad jego znaczeniem po obudzeniu i przed pójściem spać.
Jasne – wiadomo, że za tydzień Orbán ma na Węgrzech wybory. Zagraża mu koalicja wszystkich partii opozycyjnych. Orbán postawił w kampanii na bardzo wyraźny przekaz, przypominający zresztą w dużej mierze ten, dzięki któremu kiedyś zwyciężył Donald Trump. Tam było „America first”, tu jest „najpierw Węgry”. Orbán w niespokojnych czasach zapewnia Węgrów, że to im przede wszystkim chce zapewnić bezpieczeństwo i względną ekonomiczną stabilność, a wszystko inne liczy się mniej, włącznie z „przyjaźniami” politycznymi takimi jak ta z PiS. I to odnosi skutek – na razie Fidesz ma kilka punktów przewagi nad opozycyjną koalicją. Choć nie jest to przewaga druzgocąca.
Tu trzeba zrobić wyraźne rozróżnienie. Otóż bardzo możliwe, że polityczna, strategiczna kalkulacja Orbána jest wadliwa Możliwe, że źle identyfikuje on, gdzie leży naprawdę interes Węgier. Nie mówię, że tak faktycznie jest, ale że tak może być – choć na razie krytycy jego podejścia nie umieją wskazać żadnej konkretnej straty, jaką Budapeszt miałby ponieść w związku ze swoim stanowiskiem. Nie jest ono nawet wyjątkowe w samej UE, bo bardzo podobne zajmują Niemcy czy Holandia. Faktem jest natomiast, że z całą pewnością postawa węgierskiego rządu chroni również nas przed dramatycznym wzrostem cen paliwa i gazu, nieuchronnym, gdybyśmy zrezygnowali z zakupów z Rosji, nie mając na razie gotowej alternatywy. Wedle mojej oceny Węgry na swojej polityce jak na razie mogą wygrywać, natomiast nic nie stracą. Ale zobaczymy. Oczywiście pamiętajmy, że każdy kraj ma swoje uwarunkowania. Węgry to inna skala państwa i inne miejsce na mapie niż Polska.
Zostawmy jednak potencjalne skutki konkretnej węgierskiej taktyki, a może nawet strategii. Ważny jest sam sposób myślenia i sygnalizowania tego myślenia obywatelom. Warto zwrócić uwagę, że z ust polityków rządzących Polską nie usłyszeliśmy ani razu podobnej deklaracji: Polska jest po stronie Polski. Politycy PiS z Jarosławem Kaczyńskim na czele sprawiają wrażenie wręcz przeciwne – tak jakby, zdając sobie w pełni sprawę z potencjalnie gigantycznych kosztów swoich pomysłów i działań dla polskich obywateli, parli mimo to do realizacji swoich planów w imię jakiegoś mglistego, przyszłego interesu, nie wiadomo nawet do końca, czyjego, który ma nam przynieść ogromne korzyści. Nikt jednak tych korzyści jasno nie przedstawia ani nie wylicza.
Na jednym oddechu politycy PiS mówią już całkiem otwarcie o dramatycznym kryzysie ekonomicznym, jaki nas czeka, a zarazem o swoim planie jak najszybszego, najlepiej natychmiastowego zerwania z dostawami ropy i gazu z Rosji, co przecież ten kryzys przyspieszy i pogłębi. Nie pokazują przy tym żadnych rachunków strat i zysków, żadnych wyliczeń konsekwencji dla przeciętnego Polaka. Podobnie rzecz się ma z polską polityką wobec uchodźców – również tu jesteśmy nad miarę wręcz hojni (mówię o tym w najnowszym wideoblogu), znacznie bardziej niż wymaga od nas prawo europejskie, bez śladu kalkulacji pokazujących, na co nas właściwie stać ani jakie mamy z tej sytuacji wynieść korzyści (bo owszem, jestem zdania, że wynieść jakieś możemy, ale należałoby to pokazać).
Kiedy więc widzę Orbána, nie mam wątpliwości, że – jakkolwiek jego motywacje są złożone i na pewno w dużej mierze kieruje się teraz potrzebą wyborczą – węgierski premier wysyła swoim obywatelom sygnał, który chciałbym odebrać od polskich polityków: to wy jesteście dla mnie najważniejsi, to wasze bezpieczeństwo i wasza pomyślność, także ekonomiczna, są na pierwszym miejscu; wszystkie inne sprawy muszą być temu podporządkowane. Gdy słucham, co mówią do mnie Mateusz Morawiecki, Jarosław Kaczyński, nawet Andrzej Duda, o rządowych „Wiadomościach” nie wspominając – mam wrażenie, że na pierwszym miejscu jest zaspokajanie jakichś prywatnych ambicji, ratowanie świata, moralne zwyciężanie i nadstawianie za wszystkich karku, a względy, które przedstawia swoim wyborcom Orbán, niemal nie istnieją.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka